czwartek, 2 października 2014

Rozdział XIV


            — Witaj, Tom — rzekła profesor McGonagall do barmana stojącego za ladą w Dziurawym Kotle.
            Słysząc jej głos, przysadzisty, nieco starszawy mężczyzna podniósł głowę znad czyszczonej szklanki, po czym szybko odłożył ją na blat, a jego bezzębne usta ułożyły się w szeroki uśmiech. Podszedł do przybyszy i ukłonił się nisko, błyskając swoją łysiną, po czym chwycił dłoń profesor McGonagall i, podniósłszy ją do warg, złożył na niej mokry pocałunek. Ten sam gest powtórzył przy Hermionie, aż w końcu dotarł do stojącego obok Harry’ego, któremu uścisnął dłoń.
            — Witajcie! Napijecie się czegoś? Ostatnio otrzymaliśmy dostawę doskonałego piwa kremowego. — Mrugnął do dwójki młodszych czarodziei. — To tylko trzy sykle i pięć knutów za kufel, a podobnego nie powstydziłaby się i madame Rosmerta.
            — Nie dziś. Chcemy dostać się na Pokątną — ucięła krótko profesor McGonagall. — Śpieszymy się.
            Tom zamrugał, jakby z opóźnieniem zrozumiawszy, co powiedziała kobieta stojąca przed nim. Gdy jednak dotarło do niego, że są tu jedynie w sprawach szkoły, kąciki jego ust opadły, a cała jego postawa jakby się zgarbiła, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe. Mężczyzna przypominał bowiem słynnego Dzwonnika z Notre Dame.
            — Och… Tak. Oczywiście — wymamrotał po paru sekundach, po czym odwrócił się i ciężko poczłapał w stronę tylnego wyjścia.
            Zaprowadził ich na podwórko mieszczące się za barem, po czym pożegnał całą trójkę i wrócił do środka, nie oglądając się za siebie. Harry zaś rozejrzał się dookoła i pogrążył we wspomnieniach. Niewiele się zmieniło od kiedy był tu po raz pierwszy z Hagridem. Kilka śmietników nadal stało pod murem kryjącym wejście do czarodziejskiego świata, a pomiędzy popękanymi kawałkami betonu na ziemi rosły chwasty. Na pierwszy rzut oka nic niezwykłego; nawet gdyby coś poszło zupełnie nie tak i przypadkowy mugol dotarłby aż do tego miejsca, zobaczyłby jedynie malutkie, zaniedbane podwórko. Podobnych w Londynie można było znaleźć na pęczki. Cała magia ujawniała się, gdy weszło się na Pokątną – a nie dało się tego dokonać, nie mając różdżki.
            — Trzy do góry… Dwie w bok — mruknęła profesor McGonagall, odliczając cegły nad największym ze śmietników. — Odsuńcie się.
            Zastukała trzy razy końcem różdżki w mur, po czym cofnęła się o krok. Cegła, której dotknęła, drgnęła lekko, przekręciła się i ukazała się mała dziurka. Nie minęła nawet chwila nim otwór przekształcił się w sklepione przejście wysokie na co najmniej cztery metry i szerokie na dwa. Tuż za nim rozpoczynała się brukowana ulica, niknąca jakieś kilkadziesiąt jardów dalej za zakrętem.[1] Po obu jej stronach w promieniach wrześniowego słońca pobłyskiwały szyldy sklepów z przeróżnymi rzeczami, o których zwykłym, niemagicznym ludziom nawet się nie śniło. Mijali sklep z kociołkami, aptekę, Centrum Handlowe Eylopa… I wręcz setki innych, w których roiło się od przedziwnych przedmiotów, których przeznaczenie znał mało kto. Kiedy przechodzili obok sklepu Madame Malkin, kobieta pomachała im z daleka.
            Sklep Ollivandera mieścił się dopiero przy końcu ulicy. W porównaniu z innymi budynkami wyglądał dość nędznie. Również wnętrze nie było zbyt okazałe: wszędzie latały pyłki kurzu, ale powietrze zdawało się być wręcz nasycone magią. Harry doskonale pamiętał pierwsze skojarzenie, które mu się nasunęło, gdy zobaczył tysiące wąskich pudełek piętrzących się za ladą od podłogi do sufitu. Sklep naprawdę bardzo przypominał bibliotekę.
            — Moi drodzy — zaczęła profesor McGonagall, gdy nacisnęli dzwonek na blacie i czekali, aż pojawi się wytwórca różdżek. — Muszę jeszcze coś załatwić, więc zostawię was na chwilę. Wydaje mi się, że powinnam zdążyć do osiemnastej. Jeśli więc macie ochotę, możecie się przespacerować, lecz punkt szósta czekam na was przed wyjściem do Dziurawego Kotła.
            Harry i Hermiona jednocześnie skinęli głowami.
W tym samym momencie, w którym drzwi się za nią zamknęły, z zaplecza wyszedł Ollivander. Był to stary, pomarszczony niczym śliwka czarodziej o białych jak śnieg włosach i takiej samej brodzie. Nie odznaczał się wysokim wzrostem ani pokaźną posturą, wręcz przeciwnie. Oboje mieli wrażenie, że byle podmuch wiatru mógł sprawić, że mężczyzna się przewróci, lecz były to tylko pozory. Nie dalej niż pół roku temu Ollivander był więziony w rezydencji Malfoyów, gdzie przeżył prawie dwa miesiące, aż go nie uratowali. Co więcej, musiał opiekować się jeszcze Luną…
— Panie Potter. Panno Granger — powitał ich drżącym głosem. — Co was do mnie sprowadza?
Według Hermiony było to raczej oczywiste, lecz powstrzymała się od tak śmiałej wypowiedzi.
— Chcielibyśmy kupić różdżkę.
— Coś się stało z tą pana? Przecież nie dalej jak parę miesięcy temu była sprawna — zdziwił się czarodziej, patrząc na Harry’ego.
— Nie, nie. Nie dla mnie, dla Hermiony.
— Ach, tak! Winorośl i włókno ze smoczego serca. Dziesięć i trzy czwarte cala, zgadza się? Dobra, lecz nieco krucha. Bardzo dobrze ją pamiętam.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
            — Bardzo dobrze mi służyła.
            — Oczywiście. To dobra różdżka, choć o stosunkowo niewielkiej mocy. Doskonała do transmutacji. Hmm… Zastanówmy się… Życzy sobie pani podobną do poprzedniej?
            — Nie jestem pewna. Najlepiej zdam się na pana — odpowiedziała w końcu Hermiona.
            Ollivander w odpowiedzi tylko skinął głową i odwrócił się w stronę stosu pudełek z różdżkami. Przez chwilę przebiegał palcem po ich grzbietach, aż westchnął. Wyciągnął jedno z nich i podał Hermionie.
            — Dziesięć cali, wierzba i włos z ogona jednorożca. Proszę machnąć. — Nic się nie stało, a Ollivander prawie wyrwał ją jej z dłoni.  — Nie, nie. Na pewno nie ta — mruknął do siebie. — Może spróbujemy tej. Proszę. Osiem i pół cala, włókno ze smoczego serca i cis.
            Tym razem w górę wystrzeliły iskry, ale Hermiona nie czuła tego przyjemnego mrowienia, które pojawiało się zawsze, ilekroć brała do ręki swoją starą różdżkę. Różdżka sama sobie wybiera właściciela i tworzy z nim więź. To nie było to.
            — Raczej nie.
            Pudełko w głębi sklepu nagle drgnęło. Ollivander zmarszczył czoło i podszedł tam, z namaszczeniem wyjmując kolejną różdżkę.
            — Dobrze. W takim razie może… ta?
            Hermiona ponownie machnęła różdżką, lecz tym stało się coś innego. Poczuła dziwne ciepło idące wzdłuż ramienia. Przez chwilę wpatrywała się w długi, elegancki kawałek drewna. Ta była zupełnie inna od różdżki, którą znała. Ktoś wyrzeźbił w niej małe bruzdy, które układały się w jakieś znaki przypominające runy.
            — Hermiono? I co? — zapytał w końcu Harry.
            Zamrugała gwałtownie i rozejrzała się wokół nieco nieprzytomnie. Ollivander i Harry spojrzeli na nią z oczekiwaniem, jednak zanim odpowiedziała, minęła dobra chwila.
            — Ta… Nie wiem. Ale myślę, że będzie odpowiednia.
            Kąciki ust Ollivandera uniosły się lekko w uśmiechu. Zatarł ręce i rzekł:
            — Bardzo dobry wybór, oj bardzo. Ta różdżka jest równie wyjątkowa jak ta należąca do pana Pottera. Ciekawe… Widzi pani, panno Granger, to chyba jedyny przypadek rdzenia z łusek chimery. — Oczy Hermiony rozszerzyły się w szoku, a czarodziej, widząc to, pokiwał poważnie głową. — Tak, tak. Właśnie dlatego to takie niezwykłe. O ile mi wiadomo, nigdy nie było różdżki takiej jak ta. Pod tym względem jest bardzo podobna do Czarnej Różdżki. Również przewijała się już przez wiele rąk, choć jej śladu nie znaczy krew.
            Hermiona spojrzała w dół na różdżkę, którą nadal ściskała niemal kurczowo w dłoni. Chimera była jednym z najbardziej niebezpiecznych zwierząt, jakie istniały. Jej moc była tak wielka, że w historii zdarzył się tylko jeden przypadek pokonania jej przez czarodzieja. Już sam jej wygląd budził przerażenie: miała ciało lwa, tułów kozy i ogon smoka. Na całe szczęście była zarazem bardzo rzadko spotykana, lecz ten fakt jeszcze dodawał cenności różdżce. Wydawało jej się niemożliwe, żeby zdobyć coś takiego, szczególnie że chimera nie gubiła łusek, a by je zdobyć, trzeba było ją zabić.
            — Tym bardziej, że nikt nie wie, kto jest jej twórcą. Niemniej jednak to bardzo potężna różdżka… Ale skoro panią wybrała… — dokończył Ollivander i rozłożył ramiona. — Powinna ją pani wziąć.
            — Musi być bardzo droga — zawahała się.
            — Panno Granger, nadal mam wobec pani i przyjaciół dług życia. Poza tym widzę, że różdżka jest wprost stworzona dla pani.
            Harry uśmiechnął się zachęcająco. Podobnie jak przyjaciółka był pod wrażeniem opowieści starego czarodzieja i z ciekawością wpatrywał się w różdżkę, która, mimo zdobień, nie wyglądała jakoś… niezwykle. Była ładna i pasowała do Hermiony, ale gdy tak na nią patrzył, nie widział nic nienormalnego, nie czuł żadnej magii, która – według niego – powinna wprost wylewać się z drewna. Jednak cały sekret krył się przed jego oczami…
            — To będzie dziesięć galeonów.


         Naprawdę? Łuski chimery?! Przecież to niemożliwe!
            Kiedy tylko wrócili do zamku, przekazali nowinę Ronowi, który nie mógł się z nimi wybrać. Niestety, profesor McGonagall nie wyraziła na to zgody, więc chłopak, rad nie rad, musiał został w Hogwarcie. Teraz Ron siedział z nimi w Pokoju Wspólnym przy kominku i z nabożnym podziwem oglądał nowy zakup Hermiony. Wprawdzie prócz tego nabyli jeszcze nową sowę dla Harry’ego (profesor McGonagall przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa, gdy się o tym dowiedziała), lecz rudzielec zbył to machnięciem ręki. Zarówno Harry jak i Hermiona byli pewni, że gdy minie mu fascynacja różdżką, zainteresuje się Sową – nie wymyślili jeszcze dla niej imienia.
            — Tak powiedział Ollivander, a wątpię, by kłamał. W końcu, po co miałby to robić? — Wzruszyła ramionami Hermiona. Na zewnątrz tego nie okazywała, ale w środku aż drżała z podekscytowania.
            — No przecież wiem! Chodzi o to, że… Zresztą nieważne! Zrób coś.
            Przez chwilę miała wrażenie, jakby obok niej nagle znalazł się jedenastolatek. Ron prawie podskakiwał na swoim miejscu, a jego oczy wręcz błyszczały.
            Przewróciła oczami i sprawiła, że kłębek kurzu leżący nieopodal, zmienił się w małą figurkę z mgły, która przeleciała tuż przed nosem chłopaka, okrążyła Pokój Wspólny kilka razy i rozwiała się, doleciawszy do sufitu. Ron tylko uniósł brwi, po czym założył ręce na piersi.
            — Serio?
            — Powiedziałeś „coś”. Tu jest pełno ludzi, więc co według ciebie powinnam wyczarować? Może jeszcze użyć Szatańskiej Pożogi, jak kiedyś Crabbe? — powiedziała swoim najbardziej przemądrzałym tonem i podniosła się z klęczek. — Muszę już iść. Za chwilę mam szlaban u Snape’a. — rzuciła, po czym przeszła przez środek pokoju i zniknęła w dziurze za portretem Grubej Damy.
            Ron zamrugał ze zdziwieniem.
            — Co ją ugryzło? Zrobiłem coś nie tak? — zapytał głupio.
            Harry uniósł ręce w geście bezradności.
            — Na mnie nie patrz. Ja nic nie wiem. Pewnie jest jeszcze na ciebie zła za wczoraj, kiedy zostawiłeś ją na śniadaniu.
            — To przez Ginny! Ostatnio coraz dziwniej się zachowuje… Wścieka się na ciebie, wiesz? — Spojrzał na przyjaciela uważnie. — Mniejsza o Hermionę. O co chodzi z tobą i moją siostrą? — Zmrużył niebezpiecznie powieki. — Nie mów, że ją w jakiś sposób zraniłeś…
            — Uspokój się, Ron. Przecież mnie znasz. To ja, twój przyjaciel, Harry.
            Skinął głową.
            — Wiem. Wybacz, stary, ale nie mam pojęcia, o co chodzi. Ginny wyraźnie chodzi przygnębiona i nie chce powiedzieć, co jej jest. Martwię się o nią. To moja siostra.
            Może zazwyczaj nie było to bardzo widoczne, lecz rodzina Weasleyów była ze sobą bardzo zżyta, a każdy jej członek stał murem za drugim. Harry bardzo w nich cenił tę lojalność – to w dużej części sprawiało, że mimo wszystkich swoich wad, Ron był wspaniałym przyjacielem, na którego zawsze mógł liczyć. Co niejednokrotnie udowodnił. Tak samo jak Hermiona. Cała ich trójka trzymała się ze sobą na dobre i złe… I miał nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. W końcu byli dla siebie jak rodzina. Prędzej mógł nazwać nią ich niż Dursleyów.
  
 
            Hermiona odetchnęła głęboko, ponownie stając przed drzwiami gabinetu swojego nauczyciela. Nie miała pojęcia, czemu tak gwałtownie zareagowała na uwagę Rona, ale nagle zaczęła postrzegać jego zachowanie jako bardzo dziecinne, co ją zirytowało. Zdenerwowanie podsycała jeszcze bliska perspektywa spotkania ze Snape’em, który ponoć był dziś wybitnie nie w humorze, nawet jak na własne standardy. Gryfonka miała świadomość, że dwa dni temu potraktował ją bardzo łagodnie – w końcu szorowanie kociołków nie było aż takim koszmarnym zajęciem. Zawsze mogło być gorzej…
            — Dobry wieczór, pani profesorze — wyrecytowała, patrząc na wściekłą twarz Snape’a, gdy ten otworzył jej drzwi.
            — Byłby dobry, gdyby ciebie tutaj nie było, Granger — warknął.
            — To nie moja wina. Naprawdę nie jest moim marzeniem spędzać co drugi wieczór w lochach.
            Dopiero po zmrużonych oczach mężczyzny zorientowała się, że w porę nie ugryzła się w język i wypowiedziała swoje myśli na głos.
            — Nie pani wina? Nie przypominam sobie, bym kogoś prosił, by wrzucał co bądź do kociołka, nie używając mózgu — przerwał na chwilę. Potarł dłonią twarz i westchnął. — Nie mam ochoty na jałową dyskusję. Podobno miałaś dziś wybierać się po nową różdżkę. Oddaj ją. A teraz posegregujesz stare eseje. Wszystkie są tutaj. Całe poprzednie dwa lata. — Aż jęknęła, gdy wskazał na regał obok biurka. Jego półki aż uginały się pod ciężarem zwojów pergaminu.
            — P-proszę? — wyjąkała.
            Zacisnął zęby, od razu tracąc resztki nadziei, że będzie mógł choć odrobinę odpocząć po męczącym dniu. Najchętniej wyrzuciłby stojącą przed nim Pannę Wiem-To-Wszystko za drzwi, ale byłoby to bardzo niepedagogiczne. Poza tym… Wstydem byłoby również przegrać zakład z Minerwą, gdy nie minął nawet tydzień od jego zawarcia.
            — Czy ja zawsze muszę się powtarzać?! W wersji dla idiotów: Tutaj. Leżą. Eseje. To takie prace pisemne, gdyby pani miała wątpliwości. Widzi pani te zwoje? Doskonale. Mogę pogratulować spostrzegawczości. Proszę je posegregować według roczników i domów. Każdy dom do osobnego kartonu, a w nim odpowiednie segregatory. Czy poprzez tę szopę coś dotarło, czy mam napisać ci to na kartce?
            Pokręciła głową, zagryzając wargi.
            — Rozumiem, proszę pana. Już zaczynam.
            — Jeszcze jedno: minus dziesięć punktów dla Gryffindoru. Odnoszę wrażenie, że znowu wychodzi na zero, panno Granger. — Uśmiechnął się z satysfakcją, po czym usiadł za biurkiem i zajął się książką.


[1] Akapit napisany w oparciu o cytat z rozdziału piątego „Ulica Pokątna” „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”.

3 komentarze:

  1. Super rozdział :3 Końcówka z Sevem najlepsza! :D

    Pozdrawiam i życzę weny.

    ~Lily

    OdpowiedzUsuń
  2. Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award.!
    Gratuluje, szczegóły u mn na blogu ;D
    Ever :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny rozdział, czytałam już kiedyś twój blog, a potem gdzieś mi się zgubił ;-; Rozumiem dlaczego zachowanie Rona wydawało jej się dziecinne. Najbardziej spodobał mi się fragment, w którym mówisz o rodzinie Weasleyów *o*
    death-frisbee.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń