środa, 22 lipca 2015

Rozdział XXII

   
         Było już długo po północy, gdy z zamku wymknęła się postać odziana w długi, czarny płaszcz. Chyłkiem przemknęła przez błonia, co chwilę rozglądając się dookoła, by sprawdzić, czy nikt za nią nie idzie; jednak nawet gdyby ktoś wyjrzał przez okno, nie dojrzałby jej – niebo było tak zasnute chmurami, że nic nie było w stanie rozjaśnić ciemności. Nawet Lumos niewiele by dało. Postać wprawdzie zdawała sobie z tego sprawę, lecz mimo wszystko obawiała się, że jej obecność zostanie odkryta. W końcu to, co zamierzała zrobić, było tak niewłaściwe i… złe, że gdyby ktokolwiek dowiedział się o celu jej wyprawy, nigdy nie mogłaby już być bezpieczna.
            Docierając do kutej, żelaznej bramy, naciągnęła kaptur mocniej na głowę i wyszła na zewnątrz, gdzie okręciła się w miejscu, aż czarne jak noc szaty zafurkotały. Zniknęła z cichutkim pyknięciem, jakby nigdy jej nie było.
            Pojawiła się setki mil dalej, w jednym z najgorszych, najbardziej ohydnych zakątków Londynu. Tam już niemal nikt nie mógłby jej rozpoznać, lecz nawet wtedy nie zrzuciła kaptura. Powiedziałby kto, że w pewnym sensie były to wyrzuty sumienia, chęć ukrycia swojego nędznego postępku w mrokach nocy; jednak postać bynajmniej ich nie czuła. W tej chwili towarzyszył jej jedynie gniew i chłodne wyrachowanie. Szybko stłumiła nawet te odczucia, wiedząc, że podczas spotkania z Kręgiem nie może ich ukazywać, jeśli chce nie tyle wykonać swój plan, ile po prostu przeżyć. Decyzja została podjęta pod wpływem chwili, ale nie dało się już zmienić. Postać znała cenę. A przynajmniej miała nadzieję, że zna.
            Trzymając się cienia budynków, ruszyła przed siebie, kierując się w stronę opuszczonego, starego dworku. Wiatr i szybki krok postaci sprawiały, że jej płaszcz falował za nią, przypominając upiorne skrzydła. Mocniejszy podmuch sprawił, że jego poły na chwilę się uchyliły, ukazując bezkształtne, ciemne ubranie, niepozwalające nikomu odkryć jej płci. Jedynie ludzie, do których zmierzała wiedzieli, kim była.
            Potoczyła wzrokiem dookoła, rozglądając się po okolicznych zaułkach, zazwyczaj pełnych mugolskich prostytutek i wszelkiego rodzaju społecznych mętów. To właśnie tutaj zbierał się margines londyńskiego społeczeństwa, tutaj działy się rzeczy, o których już nawet nie pisano w gazetach – w końcu kogo obchodziły kradzieże, morderstwa i gwałty dokonywane na ludziach, których trudno było w gruncie rzeczy nazwać ludźmi. Postać jednak niewiele o tym wiedziała, dużą część swojego życia spędziwszy w Hogwarcie, mając styczność jedynie z tym, co robili Śmierciożercy. Jednak dziś uliczki były opustoszałe; wydawało się, że nawet ci kryminaliści wyczuli, że tej nocy zebrać się tutaj mieli ludzie, których dusze były prawdziwie przesiąknięte złem. Najśmieszniejsze, że większość uważała mieszkańców tych dzielnic za diabły – niedługo miało się okazać, że o prawdziwym złu nie mieli pojęcia. Pozostały po nich jedynie niedopałki papierosów, strzykawki, uliczny brud i zapach charakterystyczny dla slumsów: śmierć, uryna, alkohol i dym tytoniowy. Ta odrażająca mieszanka zdawała się pozostawiać na języku postaci swój smak.
            Przyśpieszyła kroku, chcąc uciec od tego jak najdalej.
            Tutaj wprawdzie już niebo nie było całkowicie zasnute chmurami, lecz mgła nadal ograniczała widoczność. Gdzieniegdzie jednak nikłemu światłu księżyca udawało się przedostać przez tę zasłonę i oświetlić istny labirynt krętych ulic.
            Po kwadransie zza rogu wyłonił się widok dość niezwykły: mały, obskurny dworek rodem z horroru stojący przy najbliższej uliczce. Niewtajemniczeni mugole widzieli w nim jedynie na wpół zawaloną ruinę, której niektóre ściany trzymały się chyba tylko cudem. Jednak postać bynajmniej nie była jedną z tych… Szlam? Pokręciła głową, nadal brzydząc się tym słowem, po czym podniosła wysoko głowę, znów kierując wzrok ku celowi jej wyprawy. Kilka kroków wystarczyło, by stanęła przed bramą z ciemnego metalu, zakończoną na górze upiornie wygiętymi ostrzami. Założyłaby się, że są one równie śmiercionośne, jak miecze, zdolne rozorać całe ciało człowieka, rozpłatać je z góry na dół…
            Postać przełknęła głośno ślinę. Koniec tego. Wiesz, co masz robić. Teraz już nie ma odwrotu, nie cofniesz tej decyzji, przebiegło jej przez myśl.
            Spod szaty wyłoniła się blada, wypielęgnowana dłoń, która musnęła pręty bramy. Pod wpływem tego delikatnego dotyku drzwi dosłownie rozpłynęły się w powietrzu, jakby pozwalając postaci przejść. Ta nie ociągała się już; odetchnęła tylko głęboko i ruszyła do przodu. Jej kroki cicho chrzęściły na dróżce pokrytej małymi kamieniami, prowadzącej do wejścia do dworku. Po obu jej stronach słychać było szelest liści, a nos postaci drażnił ostry zapach kwiatów nieznanego gatunku. Przez chwilę mogło się odnieść wrażenie, że trafiło się do jakiejś dżungli; utwierdzał w tym tylko świergot ptaków, zupełnie niepasujący do grozy nocy.
            W końcu postać stanęła na schodach, jednak nim uczyniła gest, by zapukać, drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem przywodzącym na myśl jęk.
            — Czego? — rozległo się warknięcie.
            — Dzisiaj jest spotkanie — odparła bez wahania postać. — Zaprowadź mnie tam! — To bynajmniej nie była prośba, bo w jej głosie wyraźnie słychać było stalowe nutki rozkazu.
            Mężczyzna, który wyszedł z korytarza, był tak brudny i niechlujny, że postać aż cofnęła się z obrzydzenia. Urody również nikt przy zdrowych zmysłach by mu nie pozazdrościł: na jego wymizerowanej, wychudzonej twarzy niemal nie dało się znaleźć miejsca wolnego od dziobów oraz blizn. Siwe, zmierzwione włosy zwisały w strąkach, wyglądając, jakby od dłuższego czasu nie widziały ani wody, ani grzebienia. Już to odstraszało, lecz najgorsza była pustka w ciemnych oczach Xaviera. Kiedyś pełne życia, teraz należały do człowieka, który widział i przeżył zdecydowanie za dużo. To i o kilka rozmiarów za duże oraz brudne ubrania tworzyły obraz nędzy i rozpaczy, który w jakiś dziwny sposób zgrywał się z ponurą atmosferą beznadziejności, która panowała w dworku.
            — Skąd mam wiedzieć, że masz pozwolenie?
            W odpowiedzi postać podała mu zwitek pergaminu, który wyciągnęła z kieszeni. Xavier pobieżnie go oglądnął, po czym stuknął nań różdżką, najwyraźniej sprawdzając jego autentyczność. Jedynie lekkie skrzywienie wąskich warg świadczyło o tym, że nie znalazł nic budzącego podejrzenia.
            — Za mną! — rzucił w stronę postaci i, nie patrząc, czy gość podąża za nim, ruszył ciemnym korytarzem w głąb domu.
            Postać szła krok w krok za Xavierem, rozglądając się dookoła; puszysty, brudny dywan skutecznie tłumił odgłos ich kroków. Korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność, kiedy mijali kolejne i kolejne zamknięte drzwi i stare, olejne obrazy, na których namalowani ludzie się nie ruszali. Mugolskie portrety? Tego postać się nie spodziewała. Zastanawiała się, jak to się stało, że Krąg na to pozwolił.
            — To tutaj.
            Xavier wprowadził ją do okrągłego pokoju przywodzącego na myśl salę obrad – jakkolwiek to przypuszczenie było bliskie prawdy – skąd dobiegały stłumione głosy. Na środku pomieszczenia stał ogromnych rozmiarów stół, przy którym siedziało na starych, drewnianych krzesłach około trzydziestu osób. Podobnie jak nowoprzybyły, wszyscy byli w pelerynach… No prawie wszyscy. U szczytu stołu siedział mężczyzna o opadających na ramiona, platynowoblond włosach, gospodarz całego zebrania.
            — Dziękuję — wymamrotała postać na chwilę przed tym, gdy Lucjusz Malfoy się odezwał:
            — Wynoś się stąd, ty ohydne ścierwo! — Na te słowa Xavier tylko spojrzał pogardliwie na niego.
            — Tak, panie… — W jego ustach to słowo zabrzmiało jak obelga; i nietrudno było się domyślić, że taki był zamysł Xaviera.
            Kiedy sługa się oddalił, Lucjusz zwrócił swe lodowate oczy na postać, która przybyła. Spodziewał się jej – zostało to już jakiś czas temu umówione w listach; nawet wysłał jej wiadomość, dzięki której jego gość mógł bez problemu przeniknąć przez ochrony, które ustanowił wokół dworku. Nie wspominając już o tym, że Xavier, pomijając to, jak żałosnym stworzeniem w jego oczach był, został dogłębnie wyszkolony w kwestii swoich obowiązków. W gruncie rzeczy przypominał już bardziej skrzata domowego niż dumnego człowieka, którym był przed złamaniem.
            — Panie Malfoy. — Postać skinęła głową w geście powitania.
            — Moja droga…
            — Reven — przerwała mu, używając miana, które przybrała na potrzeby tego spotkania.
            W oczach Lucjusza pojawiły się ogniki zadowolenia, kiedy zrozumiał jasny przekaz dotyczący tego, po co przybył jego gość.
            — A więc Reven. Dobry wybór. — Wskazał jej miejsce po swojej lewej stronie, po czym przerwał rozmowy pozostałych uczestników. — Cisza! — Jego ton nieco zmiękł, stając się niemal pieszczotliwy. — Bracia… I siostry… Pragnę przedstawić wam Reven, która pomoże nam ziścić nasze plany. Została sprawdzona przeze mnie i jest czysta. — Na ustach Reven zagościł nikły uśmiech zadowolenia, jakby cieszył się z ironii wypowiedzianych słów. — Od dziś jest… A raczej będzie jedną z nas. Zna cenę i wie, czego od niej oczekujemy. Dlatego też dziś zebraliśmy się tutaj w konkretnym celu: odbycia Próby. Jeśli przejdzie ją poprawnie, Reven pełnoprawnie zostanie naszą siostrą, a gdy osiągniemy to, co jest naszym obowiązkiem, przypadnie jej w udziale łaska Pana za udzieloną nam pomoc. Na jej ramieniu wykwitnie Mroczny Znak! — przerwał na chwilę, by zaraz kontynuować. — Więc powiedzcie, bracia i siostry… Czy wyrażacie zgodę na Próbę?
            Jak na komendę trzydzieści głów poderwało się i wszystkie oczy spoczęły na tej, która miała dołączyć do ich grona… Do Kręgu.
            — Wyrażamy. — Przetoczyło się przez pokój niczym fala.
            W oddali dało się słyszeć uderzenie wiatru, a zaraz potem grzmot; wydawało się, że nawet przyroda chce w jakiś sposób okazać, co działo się we wnętrzu dworu.
            — A ty, która chcesz od dziś nazywać nas swoimi braćmi i siostrami, czy szczerze pragniesz przejść Próbę? Czy przysięgasz nie zrezygnować oraz wykorzystać wszystkie siły, cały swój potencjał w niej? — Teraz Lucjusz zwrócił się do kobiety po prawej, mierząc ją wzrokiem, jakby chciał wyczytać w jej duszy, czy jej intencje są szczere.
            Reven zawahała się jedynie przez ułamek sekundy. Była to ostatnia szansa, by przerwać to szaleństwo; jednak wiedziała, że jeśli tak zrobi, bezzwłocznie w jej kierunku poleci trzydzieści zielonych promieni, mających na celu zabić ją za zdradę. Odepchnęła to jednak od siebie. Całkowicie zignorowała głos, który mówił jej, że popełnia najgorszy błąd życia; służba w Kręgu miała być do końcu, do śmierci. Nie było od niej odwołania… Lecz przecież ona już zdecydowała, z całkowitą świadomością tego, na co się pisze.
            — Tak, chcę. — Kiedy się odezwała, z jej głosu aż biła pewność siebie i swojego wyboru.
            Wiem, co robię.
            — Doskonale… — przerwał na chwilę, by zwrócić się do Greybacka, który chwilę wcześniej zrzucił kaptur, odkrywając pokrytą sierścią i bliznami, pełną nienawiści twarz. Za jego przykładem poszło też wielu członków Kręgu. — Wprowadź naszych gości.
            Na ustach wilkołaka wykwitł szeroki uśmiech, a z kącika pociekła stróżka śliny. Na ten widok większość obecnych odwróciła wzrok, z obrzydzeniem ściągając wargi. Jednak Greyback zupełnie się tym nie przejął; warknął tylko i powoli podniósł się od stołu. Wychodząc, przeszedł blisko Reven, przez co ta zakaszlała – zapach, który roztaczał wokół siebie, był nie do zniesienia. Won zgniłego mięsa i śmierci skłaniała do wymiotów, z powodzeniem mogąc konkurować z tą właściwą tylko slumsom. Nie było dane nikomu ochłonąć, gdy Fenrir wrócił, oblizując usta i ciągnąć za włosy małą dziewczynkę, której ręce były skrępowane, a buzia zakneblowana. Jej niebieskie niczym niebo o poranku oczy lśniły od łez. Obrazu dopełniała poszarpana sukienka i ciche łkanie, które wydawała pomimo knebla.
            — Mała szlama! — warknął wilkołak, uderzając ją w policzek kątem dłoni, gdy dziewczynka w pewnym momencie zaparła się o krzesło. Mimo obraźliwych słów, ton Greybacka wyraźnie sugerował rozbawienie i chorą uciechę. — Może cię rozwiążę, co, mała?  O wiele więcej zabawy jest, gdy uciekają…
            Maleńkie ciałko zatrzęsło się z przerażenia, a z oczu popłynęło jeszcze więcej łez, mocząc rumiane policzki, spływając w dół twarzy, by w końcu wsiąknąć we włosy koloru łanów zboża.
            — Ładna, co? — Greyback z niechęcią pomieszaną z radością gwałtownym szarpnięciem przysunął ją do Reven. — Szkoda, że to część twojej Próby. Stary Greyback zająłby się tobą o wiele lepiej, prawda kochanie? — Pogładził ją pieszczotliwie po włosach. — Jesteście słodkie, gdy się boicie… — mruknął jeszcze, oblizując się. 
            Zanim oddalił się na swoje miejsce, wyciągnął jeszcze knebel z jej ust i rozwiązał ręce. Dziewczyna jednak nie ruszyła się ani o milimetr spod nóg Reven; trwała w tej samej pozycji, bojąc się choćby drgnąć, nadal mając nadzieję, że zdoła się uratować.
            — Krzycz do woli, malutka — roześmiał się cicho, po czym zaczął wygwizdywać jakąś wesołą, zupełnie nieadekwatną do sytuacji melodię. Szaleństwo aż biło z każdego pora jego ciała.
            Reven przez chwilę przypatrywała się dziewczynce bez słowa, lecz kiedy przedłużająca się cisza wydała się dziwna, zwróciła swój wzrok na gospodarza. Powinna być obrzydzona, przerażona, ale czuła tylko determinację. Mała zaś była Próbą.
            — Co mam z ni… — zająknęła się — tym zrobić?
            Lucjusz jedynie uniósł brwi.
            — Droga Reven, chyba nie myślałaś, że zabrać na spacer? Możesz się pobawić, a im więcej kreatywności wykażesz, tym większa będzie nagroda… A potem? Zabij. My natomiast nie będziemy ci przeszkadzać. — Poprawił się na fotelu, który zdawał się najprawdziwszym tronem i machnął na nią ręką, patrząc nań z sardonicznym uśmiechem czającym się w kąciku ust. — Na co czekasz? Próba nie będzie trwać wiecznie.
            Reven aż westchnęła, słysząc te beznamiętne instrukcje. Nie dziwiły jej one, jednak pewna jej część zastanawiała się, kiedy ją też tak zdemoralizują. Wstała i szarpnęła swoją przyszłą… ofiarę, wyciągając ją na środek i unosząc, aż wylądowała bezwładnie na stole. Na dźwięk głuchego tąpnięcia większość obecnych nieco się odchyliła, spoglądając nań z obrzydzeniem. Dziewczynka zaś tylko toczyła dookoła wzrokiem, błądząc po twarzach, które nic jej nie mówiły. Chcąc się obudzić, ze snu, który nim nie był.  Reven spojrzała jeszcze raz na nią, po czym wyjęła różdżkę z rękawa.
            Crucio! — W stronę małego ciałka poleciał czerwony promień, a pokój rozbrzmiał od piskliwego, dziecięcego krzyku, który trwał i trwał.
            Kolejne zaklęcia następowały po sobie niemal błyskawicznie. Reven aż czuła wibrującą w powietrzu magię, ogarniającą ją, niemal podnoszącą rąbek jej płaszcza niczym wiatr, który zawodził na zewnątrz. Z upływem czasu dziecko przestało zawodzić, leżało tylko na boku, oddychając szybko i płytko.
            — Tylko na tyle cię stać? — Któraś z postaci roześmiała się. — Widziałam sześciolatki, które znały lepsze klątwy!


            — Skończ to — odezwał się w końcu Lucjusz, gdy ciało dziecka już przestało przypominać ciało. Z poszatkowanych ran wystawały odłamki kości, kawałki mięsa leżały w oddaleniu od korpusu… Całości dopełniał zapach krwi i swąd przypalonego ciała. Nie było niemal miejsca, którego nie splamiłaby czerwona posoka. — Xavier na pewno nie będzie zadowolony, musząc sprzątać większą ilość tego szlamu.
            Jego słowa nie zdążyły wybrzmieć do końca, gdy zielona struga światła z różdżki Reven trafiła dziewczynkę w środek piersi, która w ułamku sekundy przestała się poruszać. Ustało też głośne rzężenie…


            — Czy przyjmujecie Reven jako swoją siostrę?
            — Przyjmujemy!


            Zebranie zakończyło się godzinę przed świtem. Mówi się, że jest to najciemniejsza godzina, podczas której na świat wydostają się najgorsze potwory. W tym przypadku nie było inaczej – członkowie Kręgu tłumnie wylęgli z dworu, kierując się w stronę środka ogrodu, który Lucjusz wskazał jako punkt deportacyjny. Śmierciożercy zachowywali się niczym arystokracja wracająca z balu: żegnali się ze sobą, rozmawiali ze śmiechem, który niechybnie należał do szaleńców.
            Reven jednak nie dołączyła do nich, pozostając na chwilę obok gospodarza, który przyglądał się jej z uśmiechem.
            — Od dziś jesteś Członkinią Kręgu. Zdajesz sobie sprawę, że to nie zabawa, a służba na całe życie?
            — Znam cenę — odparła śmiało. — Pan również ją zna, panie Malfoy.
            Zmarszczył brwi.
            — Lucjuszu — poprawił ją. — Owszem… Wiesz, co będzie musiało się stać, gdy Pan powróci?
            — Wiem.
            — Nie powiesz nic więcej?
            — Nie ma potrzeby. Masz świadomość, czego oczekuję w zamian? Spraw, by nigdy więcej nie splamiła honoru czarodziejów, a zdobędziecie moją wierność na zawsze.
            — Tego chcesz?
            — Tak. Ona ma umrzeć.

wtorek, 7 lipca 2015

Rozdział XXI


            Zanim Harry’emu udało się znaleźć Hermionę, śniadanie zdążyło dobiec końca, a uczniowie zaczęli już rozchodzić się na lekcje. To powiedziało mu więcej o jej stanie, niż to, że tak nagle wypadła z Wielkiej Sali. Wszyscy wiedzieli, że normalnych warunkach nic nie było na tyle poważne, by powstrzymać Hermionę Granger przed zdobywaniem i pogłębianiem wiedzy. Harry pamiętał, że nawet po spetryfikowaniu przez bazyliszka jedno z jej pierwszych pytań dotyczyło tego, co ją ominęło. Nadal zdarzało mu się jej to wypominać, ale od ostatnich trzech lat nie reagowała już na to tak gwałtownie, a jedynie uśmiechała się z politowaniem, słuchając jego docinek.
            Zaczynał się już naprawdę martwić, gdy po przemierzeniu prawie połowy zamku okazało się, że po Hermionie nie było ani śladu. Z ciężkim sercem skierował się w stronę wieży Astronomicznej, zastanawiając się, co zrobi, gdy także tam jej nie znajdzie. Szczęście jednak najwyraźniej się do niego uśmiechnęło, bo w połowie drogi na szczyt do jego uszu doleciał szmer czyjegoś oddechu. Harry z bijącym sercem zatrzymał się w pół kroku. Była tam! Skulona w kłębek, Hermiona siedziała w cieniu schodów, opierając się o parapet okna. Gdyby jej nie usłyszał, na pewno by ją przeoczył.
Widząc przyjaciółkę i to, że najwyraźniej nic jej nie jest, Harry aż odetchnął z ulgą. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był spięty.
            Nie namyślając się ani chwili, podszedł cicho i usiadł na podłodze obok niej. Hermiona nie zwróciła na niego większej uwagi, chociaż lekkie spięcie ramion wyraźnie wskazywało na to, że zauważyła jego obecność. Głowę nadal opierała o kolana, a włosy spływały po obu stronach i żałował, że przez to nie może zobaczyć jej twarzy.
            — Jak się trzymasz? — zapytał po przedłużając się chwili milczenia, delikatnie trącając ją łokciem. — Hermiono? Dobrze się czujesz?
            Nie odpowiedziała od razu.
            — A jak myślisz, Harry? Jak mam się czuć, co? — Podniosła głowę i spojrzała na niego.
Kiedy to zrobiła, Harry zdziwił się lekko, nie widząc na jej rumianych policzkach żadnych śladów łez. Z brązowych oczu znikła również wilgoć, która pojawiła się, gdy rozmawiali w Wielkiej Sali.
            Wzruszył ramionami i pokręcił głową z rezygnacją, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.
            — Nie sądziłam, że może coś takiego powiedzieć… — westchnęła.
            — Jestem pewien, że jeszcze dziś przyjdzie i cię przeprosi. — Harry oklepał ją po ramieniu z nadzieją, że ta marna imitacja pocieszenia chociaż odrobinę jej pomoże. Nigdy nie był w tym dobry. — Znasz go, najpierw palnie coś bezmyślnie, a potem żałuje…
            Hermiona parsknęła, przyznając mu rację. W ciągu lat, które spędzili jako przyjaciele, zdążyli się całkiem dobrze poznać i przekonać, że przede wszystkim łączyła ich jedna cecha: najczęściej najpierw mówili, co im ślina na język przyniosła, a dopiero po fakcie myśleli. I podczas gdy Hermiona zazwyczaj nie miała większych problemów z powściągnięciem języka, o ile nie była pod wpływem silnych emocji, to Ron nigdy nie potrafił się pohamować przed wyrażeniem swojej opinii. Harry’emu także nie przychodziło to łatwo, przez co już nie raz wpakował się w kłopoty.
            — Nie wydaje mi się, żeby i tym razem tak było.
            — Jak to?
            — Widziałeś jego minę? Wydawał się mówić najzupełniej poważnie. Ale teraz zastanawiam się… Harry, a co jeśli miał trochę racji…?
            Wydawała się podłamana tą możliwością.
            — Że Gryfoni mają dość tego, że każdego ranka zastają klepsydrę pustą? — zaczął Harry, ale kiedy zorientował się, jak zabrzmiały jego słowa, gwałtowanie wciągnął powietrze. — Przepraszam! Cholera, to nie miało tak zabrzmieć…
            Hermiona uniosła kąciki ust w parodii uśmiechu.
            — Myślisz, że mnie to nie denerwuje? Staram się jak mogę nadrobić to podczas lekcji, ale wystarczy parę pierwszych minut szlabanu i już cała praca idzie na marne. Jeszcze zrozumiałabym, gdybym faktycznie zachowywała się jakoś nagannie, ale Snape’owi po prostu sprawia przyjemność odejmowanie nam tych punktów — stwierdziła z przekonaniem. — A skoro już nie może mi nic zrobić, to okazja, żeby pokazać mu, że nie może wszystkiego! Myślałam nawet o pójściu do profesor McGonagall, ale robiliśmy to już tyle razy, a nigdy nie było efektu. Dawaliśmy mu tylko satysfakcję!
            Harry z całych sił musiał się powstrzymać, żeby nie wtrącić „A nie mówiłem?”.
            — Czyżbyś w końcu przejrzała na oczy? — zakpił.
            Zarobił sobie tym samym mordercze spojrzenie.
            — Mogłeś sobie darować tę ironię. Wiem, że zawsze mówiłeś, że profesor Snape jest niesprawiedliwy, ale przecież nigdy temu nie zaprzeczałam.
            — Bo nigdy nie kierował swoich złośliwości w twoim kierunku?
            — Serio? Serio?!
Pokiwał głową, mając wrażenie, że nie jest to dobra decyzja i właśnie kopie sobie grób.
Nie mylił się, bo Hermiona momentalnie zmrużyła oczy:
— W takim razie może przypomnę ci, jak porównał mnie do Meduzy, co? Granger, minus dziesięć punktów za stwarzanie realnego zagrożenia tą szopą! — warknęła, idealnie naśladując ton i wzrok Mistrza Eliksirów. — Albo: panno Granger, proszę przestać wymachiwać tą ręką, bo jeśli przez panią stracę oko, przysięgam, że trafi pani do Skrzydła Szpitalnego prędzej niż ja!
            Zachichotał trochę nerwowo, nagle przypominając sobie sytuacje, kiedy Snape komentował wygląd jego przyjaciółki – a należało zaznaczyć, że, pomimo wcześniejszych słów Harry’ego, robił to dość często. Hermiona tak dobrze sparodiowała jego styl bycia i mówienia, że przez chwilę czuł się, jakby Mistrz Eliksirów przebrał się za pannę Granger i siedział obok niego. I chociaż nigdy się do tego nie przyznał głośno, przez myśl przebiegło mu, że uwagi Snape’a były całkiem śmieszne…
            — Spokojnie — uniósł ręce w obronnym geście — nie rób mi krzywdy! Tylko żartowałem! Ale musisz przyznać, że czasem można się pośmiać…
            — Może wtedy, kiedy nie kieruje ich do ciebie.
            — Co racja, to racja. — Nie sposób się było z tym nie zgodzić. — Chociaż dziwię się, że jeszcze nikt nie zaczął zapisywać tych przytyków. Pamiętasz, co powiedział, kiedy na czwartym roku Malfoy powiększył ci zęby?
            — Nawet mi tego nie przypominaj!
            Harry roześmiał się w głos, widząc jej oburzenie. Pomimo upływu tylu lat dla Hermiony był to nadal drażliwy temat i nienajlepszym pomysłem było jego poruszanie.
            — Uznajmy, że tego nie było. Widzisz, wiem, że zasłużyłam na ten szlaban — kontynuowała, zdecydowawszy się puścić śmiech Harry’ego pomimo uszu. — Nie mam co do tego wątpliwości, ale nie będę siedzieć cicho, kiedy zupełnie bezpodstawnie się tak zachowuje. Nie obchodzi mnie, że jest profesorem, mógłby być samym Merlinem, a i tak bym miała tego dość. Po siedmiu latach miarka się przebrała! — oświadczyła zdecydowanie. Jednak żar z jej głosu szybko zniknął, gdy spojrzała na niego ze smutkiem. — Byłam pewna, że ten pomysł się wam spodoba i nie będziecie mieć nic przeciwko, a tu Ron wyskoczył z czymś takim...
            Harry przez chwilę milczał, rozważając wszystkie plusy i minusy. Przez myśl przebiegło mu, jak to się stało, że dzisiejszego ranka jakby zamienili się rolami... Zawsze to Hermiona musiała stopować jego pochopne decyzje i ryzykowne pomysły. Nie wiedział, co go powstrzymywało – w końcu utarcie nosa Snape’owi byłoby samą przyjemnością… Wszystkie te myśli wywietrzały z jego głowy, gdy nagle zdał sobie sprawę, że to jego szansa! Wbrew temu, co powiedział wcześniej Hermionie, szczerze wątpił, by w najbliższym czasie Ron ją przeprosił. Ta sytuacja znacznie różniła się od wcześniejszych… Weasley był zbyt przekonany o własnej racji i za bardzo liczyła się dla niego pozycja w Gryffindorze, którą zdobył jako jeden z bohaterów Ostatniej Bitwy. Nie ulegało wątpliwością, że nawet, gdy uświadomi sobie własny błąd i przyjmie go do wiadomości, trochę czasu będzie musiało minąć, nim zdecyduje się pokajać się przed Hermioną…
            — Wchodzę w to — oznajmił uroczyście.
            Hermiona aż sapnęła, patrząc na niego z niezrozumieniem.
            — Co?
            — Wchodzę w to — powtórzył. — Pomogę ci ze Snape’em, jeśli o to poprosisz. W sumie jak mógłbym tego nie zrobić? W końcu nadarza się okazja do odegrania za wszystkie te lekcje eliksirów. Nie wspominając już o tym, że wszystko odbędzie się za przyzwoleniem naszej pani Prefekt Naczelnej! — Uśmiechnął się rozbrajająco. — Nie mam pojęcia, jak mogłem się na to nie zgodzić wcześniej!
            Musiała minąć chwila, zanim sens jego wypowiedzi do końca dotarł do Hermiony. Gdy dziewczyna w końcu przetrawiła wszystkie informacje, z jej ust wyrwał się cichy okrzyk radości. Harry nie zdążył zarejestrować, co się dzieje, został przyparty plecami do ściany. Hermiona objęła go mocno za szyję, niemal wyciskając dech z piersi, a jej bujne loki przysłoniły mu pole widzenia. Coś mu mówiło, że na obecną chwilę po wcześniejszej melancholii nie pozostało ni śladu.
            — Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! — roześmiała się, całując go w policzek.
            — A przystopujesz z pracami domowymi i owutemami?
            Pokręciła głową, nadal go nie puszczając. Niemal czuł, jak się uśmiecha.
            — Nie mogłeś nie skorzystać z okazji, co? Nie ma mowy!
            — A kogo my tu mamy? — Nagle nad ich głowami rozległ się nieco sykliwy głos, którego właściciel ani myślał ukrywać uciechę. Ani Harry ani Hermiona nie mieli żadnych wątpliwości co do jego tożsamości.
            Hermiona szybko odsunęła się od przyjaciela i równocześnie z przyjacielem spojrzała w górę. Nad nimi z uśmiechem pełnym złośliwej satysfakcji stał profesor Snape we własnej postaci.
            — Cholera! — cicho zaklął Wybraniec. — Tylko jego tu brakowało!


            — Możecie mi wytłumaczyć, dlaczego nie byliście na lekcjach? — zapytała profesor McGonagall, marszcząc brwi i łypiąc na nich surowo znad kwadratowych oprawek okularów.
            Harry spojrzał znacząco na Hermionę, prosząc ją o przejęcie pałeczki. Ku jego zdziwieniu dziewczyna jednak nic nie powiedziała, spuściwszy jedynie głowę. Wpatrywał się więc w opiekunkę Gryffindoru bez słowa, nie mając pojęcia, jak wytłumaczyć ich nieobecność. Mógł powiedzieć prawdę, lecz ona nic by i nie dała, ba!, bardzo prawdopodobne, że McGonagall by mu nawet nie uwierzyła – było to tak niepodobne do Hermiony.
            — Słucham?— zdziwiła się uprzejmie kobieta. — Nie macie mi nic do powiedzenia?
            Pokręcił powoli głową.
            — Jesteście pewni? Panie Potter? — Harry ponownie zaprzeczył, więc kobieta zwróciła wzrok na Hermionę. — A pani, panno Granger? — Nie doczekała się jednak odpowiedzi. — No dobrze, nie chciałam tego robić, lecz nie pozostawiacie mi wyboru. Szlaban, panie Potter. W sobotę pomoże pan panu Filchowi w uzupełnianiu kartotek uczniowskich. Proszę już iść na lekcje.
            — Pani profesor, ale wtedy jest mecz quidditcha! — zaprotestował gwałtownie chłopak, zdawszy sobie sprawę, co to oznaczało. Jeśli nie pojawi się na meczu, Gryfoni przegrają walkowerem. A niemożliwe było w tak krótkim czasie znalezienie ścigającego!
            Profesor McGonagall spojrzała na niego.
            — Jestem tego świadoma. Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zdecydowaliście się spotkać na schadzce.
            Harry zamrugał ze zdziwieniem. Schadzce? Jakiej schadzce?
            — Nie byliśmy na schadzce!
            — Profesor Snape zastał was w dość jednoznacznej sytuacji, pani Potter. A teraz proszę iść na lekcje. A pani, panno Granger, zostanie. — Gestem wskazała mu, żeby wyszedł.
            — Do widzenia — burknął, po czym oddalił się, pomstując w duszy na Snape’a.
            Było do przewidzenia, że Mistrz Eliksirów jak najbardziej ubarwi swoją historyjkę podczas zdawania raportu profesor McGonagall. Nie spodziewał się jednak, że ktoś mógłby wysnuć tak idiotyczne i nieprawdopodobne wnioski! Ale chciałbyś, żeby to, co mówiła ta wiedźma, było prawdą, szepnął głosik w jego umyśle. Harry szybko go stłumił, mając niejakie wrażenie, że w jakiś sposób zdradza Rona. W końcu Hermiona była jego narzeczoną! Podobne myśli nie miały prawa nawet pojawić się w jego głowie!
            Kiedy wyszedł z gabinetu, przystanął jeszcze przy drzwiach w nadziei, że usłyszy, co do powiedzenia Hermionie miała profesor McGonagall. Nie dowiedział się wiele, bo, jak było do przewidzenia, na pokój zostało rzucone zaklęcie uniemożliwiające podsłuchiwanie.
            — Panno Granger, wie pani, dlaczego kazałam pani zostać? — Kobieta spojrzała na swoją wychowankę przenikliwie.
            Hermiona pokręciła głową.
            — Od jakiegoś czasu pojawiło się wiele skarg na panią w związku z niewypełnianymi obowiązkami. Również szlaban, który odrabia pani u profesora Snape’a nie działa na pani korzyść. Przez ostatnie dwa dni myślałam, co z tym zrobić… — McGonagall wzięła głęboki wdech. — Może pani dobrowolnie zrezygnować z tej funkcji, a jeśli nie, dziś wieczorem zbierze się rada, która zadecyduje o zabraniu pani odznaki Prefekt Naczelnej.