niedziela, 19 października 2014

Rozdział XV


            Wrzesień nieubłaganie zmierzał ku końcowi, a niebo nad Hogwartem na stałe przybrało odcień paskudnej szarości. Wypełnione lekcjami i pracami domowymi dni stawały się coraz krótsze, a Snape nie pozwalał Hermionie na próżnowanie podczas szlabanu. Nie minął tydzień nim cała klasa eliksirów wraz ze składzikiem lśniła czystością, a ingrediencje zostały poukładane i przeliczone. Również pomiędzy Harrym, Ronem i Hermioną wszystko wróciło do normy. Nawet Ginny przestała łypać nieprzychylnie na Gryfonkę, której w sumie nie widywała już zbyt często – ot, w sumie tylko w porach posiłków. Hermiona bowiem przeniosła się już do pokoju, który został jej przyznany jako Prefekt Naczelnej (i, ku ogromnemu niezadowoleniu Snape’a i triumfowi McGonagall, nie zrezygnowała z odznaki) i cały jej czas, w którym nie siedziała nad pracami domowymi i powtórkami do owutemów, spędzała albo w lochach, albo z Draconem. O dziwo, ze Ślizgonem stali się kimś w rodzaju przyjaciół; zrodziła się między nimi nikła nić porozumienia, wykraczająca poza sprawę, jak nazywali swoje „śledztwo”. W którym, niestety, nie posunęli się ani o krok dalej – niestety, Hermiona nie miała zielonego (ani jakiegokolwiek innego) pojęcia, w jakim języku profesor zapisał swoje bazgroły. Poza tym ich uwagę zaprzątała jeszcze sprawa Klubu Pojedynków, o którym jak na razie nie było nic słychać. A przynajmniej aż do czasu, gdy w środowe popołudnie Selene poprosiła Draco i Hermionę, by zostali po lekcji.
            — Czy mogę was prosić, żebyście przekazali te informacje prefektom poszczególnych domów podczas kolacji? — zapytała z uśmiechem, kiedy stanęli przy jej biurku.
            — Oczywiście — odrzekła Hermiona.
            Po paru zajęciach doszła do wniosku, że trochę zbyt pośpiesznie osądziła nową panią profesor. Selene okazała się naprawdę dobrą nauczycielką, choć skupiała się na raczej zaawansowanych klątwach. Jednakże Hermiona szybko przypomniała sobie, że również Snape nie unika czarnej magii – ot, takie małe hobby. Stwierdziła więc, że w przypadku profesor Delacour nie mogło być inaczej… W końcu każdy ma prawo do swoich dziwactw. A przynajmniej z takiego założenia wyszła, mimo że Draco miał na ten temat nieco odmienne zdanie. Zdawał się wręcz nie znosić Selene, aczkolwiek nigdy nie okazał tego w jej towarzystwie. Zaledwie parę razy o tym wspomniał…
            — Bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że wszystko przebiegnie bez większych komplikacji i wam się spodoba. — Pożegnała ich. — Liczę, że frekwencja będzie wysoka i nikogo nie zabraknie.
            Dopiero po przeczytaniu jednego z wręczonych im zwitków pergaminu jej słowa nabrały dla nich sensu.


Pierwsze spotkanie Szkolnego Klubu Pojedynków
Odbędzie się w dniu dzisiejszym, tj. 30 września
O godzinie 21 w Wielkiej Sali.
Zapraszam wszystkich siódmoklasistów – obecność obowiązkowa!
Profesor Selene Delaceur


            — Och! — wykrzyknęła Hermiona. — Zupełnie o tym zapomniałam!
            — No co ty nie powiesz? — Kpina była aż zbyt wyraźnie wyczuwalna w głosie idącego obok niej Malfoya. — Chyba nie myślałaś, że po tym, jak umówiła się z nauczycielami, teraz z tego zrezygnuje?
            Prychnęła i przyśpieszyła kroku, mając nadzieję, że tym samym da mu do zrozumienia, że niekonieczna ma ochotę z nim o tym dyskutować. A przynajmniej dopóty, dopóki rozmowa będzie wyglądała tak, że bez ustanku ją obraża; to akurat nie zmieniło się w ich stosunkach ani na jotę… No może teraz Draco używał jedynie mniej dosadnych określeń.
            — Chcesz powiedzieć, że w ogóle nie myślałaś? No, no, no.
            Niestety, jej nadzieje były płonne, bo nie minęło kilka sekund, a Ślizgon znów – bez najmniejszego problemu – dotrzymywał jej kroku, uśmiechając się lekko. Wcześniej to, że normalnie rozmawiają bez rzucania na siebie klątw, budziło powszechne zdziwienie pośród mieszkańców zamku, ale po upływie jakiegoś czasu już mniej więcej się do tego przyzwyczaili. Fakt, nadal nader często witano ich z dziwnymi minami gdy szli gdzieś razem, lecz nie było to już aż tak zauważalne. Pewną rolę odegrało w tym to, że mimo wszystko oboje byli Prefektami Naczelnymi, co samo w sobie zobowiązywało ich do spędzania we własnym towarzystwie sporo czasu.
            — Daj już spokój Draco — odezwała się w końcu, zastanawiając się, jak bardzo dziwnie wyglądałoby, gdyby nagle rzuciła się biegiem. Po chwili zrezygnowała z tego pomysłu, bo zza zakrętu wyszedł Filch, który bynajmniej nie był zbyt przychylnie nastawiony do tego, że uczniowie zachowują się jak „stado hipogryfów”. Nie wspominając już o tym, że jeden szlaban wystarczył jej w zupełności. — Mam nadzieję, że to nie będzie wyglądało tak, jak spotkania z Lockhartem w drugiej klasie — dodała po chwili.
            — Naprawdę? Jak na moje oko, nie miałabyś nic przeciwko… Może nawet uzdrowiciele z Munga zgodziliby się, żeby wziął udział w małym pokazie? Takim specjalnie dla jego ulubienicy?
            Hermiona przewróciła oczami.
            — Ja? Jego ulubienicą? Chyba żartujesz.
            — A kto?
            — Na pewno nie ja. Z tego, co pamiętam, uwielbiał Harry’ego — stwierdziła nieopatrznie.
            Draco zachichotał złośliwie.
            — Ha, masz rację, Granger. — Przerwał na chwilę, by zaraz kontynuować głosem do złudzenia przypominającym baryton Lockharta: — „Harry, Harry, Harry. Sława to kapryśna przyjaciółka, o tak…” — prychnął. — Z dwojga złego chyba nawet ten twój Potter jest lepszy… A przynajmniej łatwiejszy do zniesienia. Co nie zmienia faktu, że się w nim kochałaś!
            — W Harrym?
            Spojrzał na nią jak na idiotkę.
            — W Lockharcie, Granger, w Lockharcie. Mam nadzieję, że od tamtego czasu poprawiłaś się w dochowywaniu sekretów, bo w przeciwnym razie w konfrontacji ze Snape’em mogłabyś być nawet i Mistrzynią Oklumencji, a to i tak by ci nie pomogło. — Westchnął. — To widać na pierwszy rzut oka. Zupełnie nie panujesz nad emocjami… Chociaż pocieszę cię, że twoje pieski są w tym o wiele gorsze. Zawsze wiadomo, kiedy wy Gryfoni coś kombinujecie!
            — My Gryfoni? Przypomnieć ci o tym, jak najczęściej byliśmy pewni, że to ty coś knujesz i za każdym razem mieliśmy rację? Poza tym nie wiesz o większości rzeczy, które nam się udało zrobić…
            — Nieprawda. My Ślizgoni nigdy się nie zdradzamy! Jesteśmy przebiegli i atakujemy z ukrycia… Jak węże! — stwierdził z przekonaniem, robiąc minę, która upodobniła go do małego, obrażonego chłopca. — W końcu nie na darmo mamy go w godle. Tylko nie jestem pewien, jak to się stało, że w waszym przypadku jest to lew… Pomyłka w druku.
            — Tak, tak. Jak węże – tak samo oślizgli i wredni. Nie wspominając już o tym, że z zasady ludzie ich nie lubią.
            — Zupełnie jakby wszyscy wręcz uwielbiali krzyżówki lwa i gryfa. Jak myślisz, bolało?
            — Cóż…
            Hermiona wyszczerzyła zęby, nie mogąc się powstrzymać od dopieczenia Malfoyowi.
            — Czego?
            — Jako dziwny przypadek tchórzofretki powinieneś być o tym doskonale poinformowany. Chyba nikt prócz ciebie nie wie lepiej, czy podobne krzyżówki bolą, Malfoy — rzekła, starając się utrzymać powagę. Nie wyszło jej to co prawda zbyt dobrze, ale urażona mina blondyna wszystko jej wynagrodziła.
            — Co… Ty… Granger! Zapłacisz mi za to — nadąsał się, choć teraz jego reakcji brakowało czegoś, co towarzyszyło ich wcześniejszym kłótniom; teraz było to jedynie raz mniej, raz bardziej niewinne przekomarzanie.
            — Jasne, Malfoy. — Pokiwała głową z fałszywym zrozumieniem. — Zresztą, o czym my rozmawiamy?
            Aż zamrugał. Podał jej połowę zwitków pergaminu, po  czym rzekł:
            — Nieważne. Daj to prefektowi Hufflepuffu, a ja zajmę się Ravenclawem. Zobaczymy się wieczorem, po tym całym spotkaniu… Chyba że masz szlaban — upewnił się.
            — Nie. Profesor Snape powiedział, że do weekendu jestem wolna i mam mu nie zawracać głowy… Ha! Jakbym to z własnej woli przychodziła do tych jego lochów i czyściła te cholerne kociołki. Daj spokój, nie mam wątpliwości, że on po prostu specjalnie je składuje, żeby nie musieć wymyślać mi czegoś innego.
            — I tak czyszczenie kociołków jest bardzo poniżej jego standardów. Powinnaś się cieszyć, że robisz tylko tyle, bo gdyby coś podobnego zrobił ktoś z naszych – a szczególnie przed Ostatnią Bitwą – dostałby tyle Cruciatusów, że to, co się stało z Longbottomami, byłoby niczym ponad spacerek po parku. Czarny Pan — Hermiona zauważyła, że zarówno profesor Snape jak i Malfoy nadal mówili tak na Voldemorta. Zastanawiało ją, czy to kwestia przyzwyczajenia… Czy może czegoś innego? — nie miał w zwyczaju cackać się ze swoimi poplecznikami. Uwierz mi, nie chciałabyś tego nawet widzieć… Co więcej, pod koniec zwykł rzucać klątwy ot tak, dla zabawy… — Chłopak nagle przerwał, jakby zdawszy sobie sprawę, że powiedział więcej, niżby chciał. Jednak nic nie mógł na to poradzić; kiedy już zaczął, słowa wypływały z niego niemalże bez jego kontroli. Wcześniej nikomu o tym nie mówił i dziwnie się czuł ze świadomością, że Granger – ta Granger! – wiedziała o tej części jego życia.
            Hermiona przez chwilę się nie odzywała, przetrawiając to, czego przed chwilą się dowiedziała. Dopiero po paru minutach powiedziała domyślnie:
            — To dlatego tak wiele wiesz o zaklęciach, które przerabia z nami profesor… ee Selene. — Nienaturalnym dla niej było zwracanie się do nauczyciela po imieniu, pomimo tego, że kobieta wyraźnie ich o to poprosiła na pierwszych zajęciach. Hermiona nadal miała z tym problemy i często musiała się poprawiać… Chociaż pomagało to, gdy pytała innego nauczyciela, gdzie znajdowała się profesor Delacour; bardzo dobrze zapadło jej w pamięć, jak wściekła była profesor McGonagall kiedy dowiedziała się, że uczniowie są z Selene na „ty”.
            Draco westchnął ciężko, po czym zmierzył ją ostrym spojrzeniem, przy okazji przywołując się do porządku. O niektórych rzeczach lepiej nie mówić. To była zasada, której trzymał się przez całe swoje życie, a którą wpoił mu jego ojciec. Nie miał zamiaru tak nagle z niej rezygnować, szczególnie że dotychczas okazała się jedną z najbardziej przydatnych; można było nawet wysnuć twierdzenie, że w dużej części pomogła mu przeżyć wojnę.
            — To nie twoja sprawa, Granger. Nie wściubiaj nosa tam, gdzie cię nie proszą. — Z tymi słowy nagle odwrócił się i odszedł do stołu Krukonów, by porozmawiać z Luną, którą mianowano prefektem.
            Hermiona popatrzyła jego śladem ze smutkiem, zdając sobie sprawę, jak jej słowa mogły zabrzmieć. Bez znaczenia był fakt, że nie miała zamiaru obrazić Malfoya. Wydała nieartykułowany dźwięk irytacji na to, że odezwała się tak bezmyślnie, po czym oddawszy jeden ze świstków prefektowi Hufflepuffu, podeszła do swoich przyjaciół. Osunęła się na krzesło obok nich.
            — Co chciała od was Selene? — zapytał Harry, przyglądając jej się badawczo. — Masz dziwną minę. Coś nie tak?
            Przez chwilę wahała się z odpowiedzią.
            — Nie… Tak. Nie wiem. Wezwała nas po to, żeby poinformować, że dziś po kolacji odbędzie się spotkanie Klubu Pojedynków. Musieliśmy przekazać to prefektom domów.
            — Klub Pojedynków? Dobrze słyszę? — Zdumiał się Ron.
            — Mhm. Mówiłam wam jakiś czas temu…
            — Nic nie wspominałaś.
            — Ron ma rację — poparł rudzielca Harry.
            Hermiona zacisnęła wargi z irytacją i stwierdziła:
            — W takim razie teraz wam mówię. Musiałam wtedy zapomnieć — przerwała na chwilę. — Wiecie, że ostatnio wcale nie jest tak spokojnie i… Uch! I profesor Snape, i Draco… Po prostu miałam głowę zajętą czym innym. Zresztą, nieważne. Z tego, co się dowiedziałam, ten Klub będzie działał na podobnej zasadzie, co w drugiej klasie. Podobno Selene udało się jakoś przekonać profesora Snape’a, żeby jej pomagał, ale nie jestem tego pewna; mimo to chyba lepiej, żebyście przygotowali się na taką ewentualność. — Na te słowa obaj chłopcy skrzywili się jak na komendę. — Ja mogę znieść szlabany z nim do końca roku, więc wam też nic się nie stanie.
            — Nam nie — mruknął cicho Harry. — Ale na jego miejscu miałbym się na baczności.
            Spiorunowała go wzrokiem.
            — Co masz na myśli?!
            Jednak nie doczekała się odpowiedzi, bo ten moment wybrała sobie profesor McGonagall, by odchrząknąć, czym zwróciła na siebie uwagę wszystkich przebywających w Wielkiej Sali. Harry po raz pierwszy tak się cieszył z przemowy nauczycielki – w końcu uratowała go od tłumaczenia się Hermionie.


            Jeszcze przed wybiciem godziny dziewiątej w Wielkiej Sali zgromadziła się większość siódmoklasistów, z podekscytowaniem zastanawiając się nad tym, co miało ich czekać dzisiejszego dnia. Tak jak przed niemal sześcioma laty, wszystkie stoły zostały odsunięte pod ściany, a na środku pojawiło się podłużne podwyższenie, wokół którego wszyscy się stłoczyli.
            — Cisza! — wraz z dźwiękiem bicia wielkiego zegara rozległ się głośny rozkaz. Słysząc znany tembr głosu, wszyscy momentalnie ucichli, niekiedy urywając swoje wypowiedzi w pół zdania.
            Na podwyższenie z łopotem szat wszedł Severus Snape, uśmiechając się drwiąco. Zaraz za nim pojawiła się Selene, całą sobą, od blond włosów począwszy, na liliowej szacie skończywszy, kontrastując z postacią Mistrza Eliksirów. W odróżnieniu od swojego kolegi po fachu, kobieta uśmiechała się szeroko, wzbudzając podziw większości przedstawicieli płci męskiej, którzy byli obecni w sali.
            — Wszyscy, którzy nie są na siódmym roku w tej chwili opuszczają salę  – warknął Snape, potoczywszy uprzednio wzrokiem po uczniach. — Ale już! Ty również, Smith. Dziesięć punktów od Hufflepuffu! Czyżbyś myślał, że cię nie rozpoznam, kretynie? — Na te słowa ze swoich miejsc wystąpiło parę osób i szybkim krokiem oddaliło się sprzed ciemnych oczu profesora. — Wszyscy?
            — Och, Sevvy, nie trzeba tak ostro — mruknęła Selene, a z jej ust nadal nie zniknął uśmiech. Podniosła głos i kontynuowała: — Dobry wieczór, moi drodzy! Profesor Snape chciał powiedzieć, że bardzo cieszy się z tak wysokiej frekwencji, chociaż wolałby, żeby wszyscy nasi młodsi koledzy opuścili salę. Tak będzie bezpieczniej. A teraz przejdźmy do rzeczy: witam was w Klubie Pojedynków! Jest to nasze pierwsze spotkanie i pewnie zastanawiacie się teraz, jak będą wyglądały kolejne. Otóż na początku wraz z Severusem urządzimy mały pokaz tego, jak wyglądają pojedynki czarodziejów na wyższym poziomie. Potem omówimy zasady, które obowiązują, aż dojdziemy do tego, by każdy mógł się zmierzyć z każdym. Jednak zanim to nastąpi, zajmiemy się zaklęciami i klątwami, których będziecie używać. Niektóre poznaliście już na naszych lekcjach, inne kojarzą tylko niektórzy z was… — Tu rzuciła spojrzenie na Ślizgonów, skupiając się w szczególności na Malfoyu. Było to jednak na tyle szybkie, że nawet gdyby ktoś to zauważył, z pewnością stwierdziłby, że mu się przywidziało. — Jednak nie ma powodów do zmartwień, bo szybko wszyscy się wszystkiego nauczycie. Później wprawdzie też będzie na to czas, ale… Nasuwają wam się może jakieś pytania?
            Jak można było się spodziewać, kilka rąk uniosło się w górę, przy czym Hermiona niemal stanęła na palcach. Reszta uczniów tylko pokręciła głowami, patrząc na Selene jak urzeczeni i ignorując stojącego nieopodal Snape’a, który uniósł tylko brwi i, patrząc na Hermionę drwiąco, odezwał się:
            — Proszę, proszę. To chyba było do przewidzenia, że panna Granger nie przegapi żadnej okazji, by wywołać najprawdziwszy tajfun, wymachując dłonią. — Prychnął, widząc rumieniec pokrywający jej twarz. Nie wiedział jedynie, czy ze wstydu, czy może powodem jej zaczerwienienia był gniew? W tej chwili obie opcje były tak samo możliwe; ponieważ jednak dziewczyna nawet pomimo jego kąśliwej uwagi nadal trzymała rękę w górze, był zmuszony dodać: — Słuchamy pani. O cóż takiego chce pani zapytać?
            Hermiona potrzebowała niemal całych swoich pokładów silnej woli, by pozostać na miejscu, a nie podejść i udusić swojego profesora. Miała świadomość, że Snape nie był zadowolony, że z powodu czegoś takiego jak zajęcia nie będzie mogła odrobić dzisiejszego szlabanu… Ale, do cholery, jego komentarz był po prostu wredny. Spokojnie, Hermiono, nie wolno ci zabić nauczyciela. Nawet jeśli tym nauczycielem jest Snape. Nie zabijaj nauczycieli… Prawie roześmiała się, zdając sobie sprawę, że Harry z pewnością niejednokrotnie musiał się powstrzymywać od zrobienia mu krzywdy, i to w następstwie o wiele gorszych uwag.
            — Dziękuję, pani profesorze — powiedziała przez zęby, patrząc na niego spod byka. — Czy to oznacza, że na tym właśnie będzie polegał ten uroczysty turniej, o którym pani wspominała?
            Jednak nim Snape zdążył choćby otworzyć usta, uprzedziła go Selene:
             — Tak, Hermiono, właśnie to powiedziałam. No dobrze… Kto jeszcze? Panie Macmillian, Ernie?
            — Na jakich zaklęciach będziemy się skupiać? Ofensywnych czy defensywnych? Mówiła pani, że niektóre będziemy znać z lekcji… Czy będą to klątwy związane z czarną magią?



czwartek, 2 października 2014

Rozdział XIV


            — Witaj, Tom — rzekła profesor McGonagall do barmana stojącego za ladą w Dziurawym Kotle.
            Słysząc jej głos, przysadzisty, nieco starszawy mężczyzna podniósł głowę znad czyszczonej szklanki, po czym szybko odłożył ją na blat, a jego bezzębne usta ułożyły się w szeroki uśmiech. Podszedł do przybyszy i ukłonił się nisko, błyskając swoją łysiną, po czym chwycił dłoń profesor McGonagall i, podniósłszy ją do warg, złożył na niej mokry pocałunek. Ten sam gest powtórzył przy Hermionie, aż w końcu dotarł do stojącego obok Harry’ego, któremu uścisnął dłoń.
            — Witajcie! Napijecie się czegoś? Ostatnio otrzymaliśmy dostawę doskonałego piwa kremowego. — Mrugnął do dwójki młodszych czarodziei. — To tylko trzy sykle i pięć knutów za kufel, a podobnego nie powstydziłaby się i madame Rosmerta.
            — Nie dziś. Chcemy dostać się na Pokątną — ucięła krótko profesor McGonagall. — Śpieszymy się.
            Tom zamrugał, jakby z opóźnieniem zrozumiawszy, co powiedziała kobieta stojąca przed nim. Gdy jednak dotarło do niego, że są tu jedynie w sprawach szkoły, kąciki jego ust opadły, a cała jego postawa jakby się zgarbiła, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe. Mężczyzna przypominał bowiem słynnego Dzwonnika z Notre Dame.
            — Och… Tak. Oczywiście — wymamrotał po paru sekundach, po czym odwrócił się i ciężko poczłapał w stronę tylnego wyjścia.
            Zaprowadził ich na podwórko mieszczące się za barem, po czym pożegnał całą trójkę i wrócił do środka, nie oglądając się za siebie. Harry zaś rozejrzał się dookoła i pogrążył we wspomnieniach. Niewiele się zmieniło od kiedy był tu po raz pierwszy z Hagridem. Kilka śmietników nadal stało pod murem kryjącym wejście do czarodziejskiego świata, a pomiędzy popękanymi kawałkami betonu na ziemi rosły chwasty. Na pierwszy rzut oka nic niezwykłego; nawet gdyby coś poszło zupełnie nie tak i przypadkowy mugol dotarłby aż do tego miejsca, zobaczyłby jedynie malutkie, zaniedbane podwórko. Podobnych w Londynie można było znaleźć na pęczki. Cała magia ujawniała się, gdy weszło się na Pokątną – a nie dało się tego dokonać, nie mając różdżki.
            — Trzy do góry… Dwie w bok — mruknęła profesor McGonagall, odliczając cegły nad największym ze śmietników. — Odsuńcie się.
            Zastukała trzy razy końcem różdżki w mur, po czym cofnęła się o krok. Cegła, której dotknęła, drgnęła lekko, przekręciła się i ukazała się mała dziurka. Nie minęła nawet chwila nim otwór przekształcił się w sklepione przejście wysokie na co najmniej cztery metry i szerokie na dwa. Tuż za nim rozpoczynała się brukowana ulica, niknąca jakieś kilkadziesiąt jardów dalej za zakrętem.[1] Po obu jej stronach w promieniach wrześniowego słońca pobłyskiwały szyldy sklepów z przeróżnymi rzeczami, o których zwykłym, niemagicznym ludziom nawet się nie śniło. Mijali sklep z kociołkami, aptekę, Centrum Handlowe Eylopa… I wręcz setki innych, w których roiło się od przedziwnych przedmiotów, których przeznaczenie znał mało kto. Kiedy przechodzili obok sklepu Madame Malkin, kobieta pomachała im z daleka.
            Sklep Ollivandera mieścił się dopiero przy końcu ulicy. W porównaniu z innymi budynkami wyglądał dość nędznie. Również wnętrze nie było zbyt okazałe: wszędzie latały pyłki kurzu, ale powietrze zdawało się być wręcz nasycone magią. Harry doskonale pamiętał pierwsze skojarzenie, które mu się nasunęło, gdy zobaczył tysiące wąskich pudełek piętrzących się za ladą od podłogi do sufitu. Sklep naprawdę bardzo przypominał bibliotekę.
            — Moi drodzy — zaczęła profesor McGonagall, gdy nacisnęli dzwonek na blacie i czekali, aż pojawi się wytwórca różdżek. — Muszę jeszcze coś załatwić, więc zostawię was na chwilę. Wydaje mi się, że powinnam zdążyć do osiemnastej. Jeśli więc macie ochotę, możecie się przespacerować, lecz punkt szósta czekam na was przed wyjściem do Dziurawego Kotła.
            Harry i Hermiona jednocześnie skinęli głowami.
W tym samym momencie, w którym drzwi się za nią zamknęły, z zaplecza wyszedł Ollivander. Był to stary, pomarszczony niczym śliwka czarodziej o białych jak śnieg włosach i takiej samej brodzie. Nie odznaczał się wysokim wzrostem ani pokaźną posturą, wręcz przeciwnie. Oboje mieli wrażenie, że byle podmuch wiatru mógł sprawić, że mężczyzna się przewróci, lecz były to tylko pozory. Nie dalej niż pół roku temu Ollivander był więziony w rezydencji Malfoyów, gdzie przeżył prawie dwa miesiące, aż go nie uratowali. Co więcej, musiał opiekować się jeszcze Luną…
— Panie Potter. Panno Granger — powitał ich drżącym głosem. — Co was do mnie sprowadza?
Według Hermiony było to raczej oczywiste, lecz powstrzymała się od tak śmiałej wypowiedzi.
— Chcielibyśmy kupić różdżkę.
— Coś się stało z tą pana? Przecież nie dalej jak parę miesięcy temu była sprawna — zdziwił się czarodziej, patrząc na Harry’ego.
— Nie, nie. Nie dla mnie, dla Hermiony.
— Ach, tak! Winorośl i włókno ze smoczego serca. Dziesięć i trzy czwarte cala, zgadza się? Dobra, lecz nieco krucha. Bardzo dobrze ją pamiętam.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
            — Bardzo dobrze mi służyła.
            — Oczywiście. To dobra różdżka, choć o stosunkowo niewielkiej mocy. Doskonała do transmutacji. Hmm… Zastanówmy się… Życzy sobie pani podobną do poprzedniej?
            — Nie jestem pewna. Najlepiej zdam się na pana — odpowiedziała w końcu Hermiona.
            Ollivander w odpowiedzi tylko skinął głową i odwrócił się w stronę stosu pudełek z różdżkami. Przez chwilę przebiegał palcem po ich grzbietach, aż westchnął. Wyciągnął jedno z nich i podał Hermionie.
            — Dziesięć cali, wierzba i włos z ogona jednorożca. Proszę machnąć. — Nic się nie stało, a Ollivander prawie wyrwał ją jej z dłoni.  — Nie, nie. Na pewno nie ta — mruknął do siebie. — Może spróbujemy tej. Proszę. Osiem i pół cala, włókno ze smoczego serca i cis.
            Tym razem w górę wystrzeliły iskry, ale Hermiona nie czuła tego przyjemnego mrowienia, które pojawiało się zawsze, ilekroć brała do ręki swoją starą różdżkę. Różdżka sama sobie wybiera właściciela i tworzy z nim więź. To nie było to.
            — Raczej nie.
            Pudełko w głębi sklepu nagle drgnęło. Ollivander zmarszczył czoło i podszedł tam, z namaszczeniem wyjmując kolejną różdżkę.
            — Dobrze. W takim razie może… ta?
            Hermiona ponownie machnęła różdżką, lecz tym stało się coś innego. Poczuła dziwne ciepło idące wzdłuż ramienia. Przez chwilę wpatrywała się w długi, elegancki kawałek drewna. Ta była zupełnie inna od różdżki, którą znała. Ktoś wyrzeźbił w niej małe bruzdy, które układały się w jakieś znaki przypominające runy.
            — Hermiono? I co? — zapytał w końcu Harry.
            Zamrugała gwałtownie i rozejrzała się wokół nieco nieprzytomnie. Ollivander i Harry spojrzeli na nią z oczekiwaniem, jednak zanim odpowiedziała, minęła dobra chwila.
            — Ta… Nie wiem. Ale myślę, że będzie odpowiednia.
            Kąciki ust Ollivandera uniosły się lekko w uśmiechu. Zatarł ręce i rzekł:
            — Bardzo dobry wybór, oj bardzo. Ta różdżka jest równie wyjątkowa jak ta należąca do pana Pottera. Ciekawe… Widzi pani, panno Granger, to chyba jedyny przypadek rdzenia z łusek chimery. — Oczy Hermiony rozszerzyły się w szoku, a czarodziej, widząc to, pokiwał poważnie głową. — Tak, tak. Właśnie dlatego to takie niezwykłe. O ile mi wiadomo, nigdy nie było różdżki takiej jak ta. Pod tym względem jest bardzo podobna do Czarnej Różdżki. Również przewijała się już przez wiele rąk, choć jej śladu nie znaczy krew.
            Hermiona spojrzała w dół na różdżkę, którą nadal ściskała niemal kurczowo w dłoni. Chimera była jednym z najbardziej niebezpiecznych zwierząt, jakie istniały. Jej moc była tak wielka, że w historii zdarzył się tylko jeden przypadek pokonania jej przez czarodzieja. Już sam jej wygląd budził przerażenie: miała ciało lwa, tułów kozy i ogon smoka. Na całe szczęście była zarazem bardzo rzadko spotykana, lecz ten fakt jeszcze dodawał cenności różdżce. Wydawało jej się niemożliwe, żeby zdobyć coś takiego, szczególnie że chimera nie gubiła łusek, a by je zdobyć, trzeba było ją zabić.
            — Tym bardziej, że nikt nie wie, kto jest jej twórcą. Niemniej jednak to bardzo potężna różdżka… Ale skoro panią wybrała… — dokończył Ollivander i rozłożył ramiona. — Powinna ją pani wziąć.
            — Musi być bardzo droga — zawahała się.
            — Panno Granger, nadal mam wobec pani i przyjaciół dług życia. Poza tym widzę, że różdżka jest wprost stworzona dla pani.
            Harry uśmiechnął się zachęcająco. Podobnie jak przyjaciółka był pod wrażeniem opowieści starego czarodzieja i z ciekawością wpatrywał się w różdżkę, która, mimo zdobień, nie wyglądała jakoś… niezwykle. Była ładna i pasowała do Hermiony, ale gdy tak na nią patrzył, nie widział nic nienormalnego, nie czuł żadnej magii, która – według niego – powinna wprost wylewać się z drewna. Jednak cały sekret krył się przed jego oczami…
            — To będzie dziesięć galeonów.


         Naprawdę? Łuski chimery?! Przecież to niemożliwe!
            Kiedy tylko wrócili do zamku, przekazali nowinę Ronowi, który nie mógł się z nimi wybrać. Niestety, profesor McGonagall nie wyraziła na to zgody, więc chłopak, rad nie rad, musiał został w Hogwarcie. Teraz Ron siedział z nimi w Pokoju Wspólnym przy kominku i z nabożnym podziwem oglądał nowy zakup Hermiony. Wprawdzie prócz tego nabyli jeszcze nową sowę dla Harry’ego (profesor McGonagall przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa, gdy się o tym dowiedziała), lecz rudzielec zbył to machnięciem ręki. Zarówno Harry jak i Hermiona byli pewni, że gdy minie mu fascynacja różdżką, zainteresuje się Sową – nie wymyślili jeszcze dla niej imienia.
            — Tak powiedział Ollivander, a wątpię, by kłamał. W końcu, po co miałby to robić? — Wzruszyła ramionami Hermiona. Na zewnątrz tego nie okazywała, ale w środku aż drżała z podekscytowania.
            — No przecież wiem! Chodzi o to, że… Zresztą nieważne! Zrób coś.
            Przez chwilę miała wrażenie, jakby obok niej nagle znalazł się jedenastolatek. Ron prawie podskakiwał na swoim miejscu, a jego oczy wręcz błyszczały.
            Przewróciła oczami i sprawiła, że kłębek kurzu leżący nieopodal, zmienił się w małą figurkę z mgły, która przeleciała tuż przed nosem chłopaka, okrążyła Pokój Wspólny kilka razy i rozwiała się, doleciawszy do sufitu. Ron tylko uniósł brwi, po czym założył ręce na piersi.
            — Serio?
            — Powiedziałeś „coś”. Tu jest pełno ludzi, więc co według ciebie powinnam wyczarować? Może jeszcze użyć Szatańskiej Pożogi, jak kiedyś Crabbe? — powiedziała swoim najbardziej przemądrzałym tonem i podniosła się z klęczek. — Muszę już iść. Za chwilę mam szlaban u Snape’a. — rzuciła, po czym przeszła przez środek pokoju i zniknęła w dziurze za portretem Grubej Damy.
            Ron zamrugał ze zdziwieniem.
            — Co ją ugryzło? Zrobiłem coś nie tak? — zapytał głupio.
            Harry uniósł ręce w geście bezradności.
            — Na mnie nie patrz. Ja nic nie wiem. Pewnie jest jeszcze na ciebie zła za wczoraj, kiedy zostawiłeś ją na śniadaniu.
            — To przez Ginny! Ostatnio coraz dziwniej się zachowuje… Wścieka się na ciebie, wiesz? — Spojrzał na przyjaciela uważnie. — Mniejsza o Hermionę. O co chodzi z tobą i moją siostrą? — Zmrużył niebezpiecznie powieki. — Nie mów, że ją w jakiś sposób zraniłeś…
            — Uspokój się, Ron. Przecież mnie znasz. To ja, twój przyjaciel, Harry.
            Skinął głową.
            — Wiem. Wybacz, stary, ale nie mam pojęcia, o co chodzi. Ginny wyraźnie chodzi przygnębiona i nie chce powiedzieć, co jej jest. Martwię się o nią. To moja siostra.
            Może zazwyczaj nie było to bardzo widoczne, lecz rodzina Weasleyów była ze sobą bardzo zżyta, a każdy jej członek stał murem za drugim. Harry bardzo w nich cenił tę lojalność – to w dużej części sprawiało, że mimo wszystkich swoich wad, Ron był wspaniałym przyjacielem, na którego zawsze mógł liczyć. Co niejednokrotnie udowodnił. Tak samo jak Hermiona. Cała ich trójka trzymała się ze sobą na dobre i złe… I miał nadzieję, że to się nigdy nie zmieni. W końcu byli dla siebie jak rodzina. Prędzej mógł nazwać nią ich niż Dursleyów.
  
 
            Hermiona odetchnęła głęboko, ponownie stając przed drzwiami gabinetu swojego nauczyciela. Nie miała pojęcia, czemu tak gwałtownie zareagowała na uwagę Rona, ale nagle zaczęła postrzegać jego zachowanie jako bardzo dziecinne, co ją zirytowało. Zdenerwowanie podsycała jeszcze bliska perspektywa spotkania ze Snape’em, który ponoć był dziś wybitnie nie w humorze, nawet jak na własne standardy. Gryfonka miała świadomość, że dwa dni temu potraktował ją bardzo łagodnie – w końcu szorowanie kociołków nie było aż takim koszmarnym zajęciem. Zawsze mogło być gorzej…
            — Dobry wieczór, pani profesorze — wyrecytowała, patrząc na wściekłą twarz Snape’a, gdy ten otworzył jej drzwi.
            — Byłby dobry, gdyby ciebie tutaj nie było, Granger — warknął.
            — To nie moja wina. Naprawdę nie jest moim marzeniem spędzać co drugi wieczór w lochach.
            Dopiero po zmrużonych oczach mężczyzny zorientowała się, że w porę nie ugryzła się w język i wypowiedziała swoje myśli na głos.
            — Nie pani wina? Nie przypominam sobie, bym kogoś prosił, by wrzucał co bądź do kociołka, nie używając mózgu — przerwał na chwilę. Potarł dłonią twarz i westchnął. — Nie mam ochoty na jałową dyskusję. Podobno miałaś dziś wybierać się po nową różdżkę. Oddaj ją. A teraz posegregujesz stare eseje. Wszystkie są tutaj. Całe poprzednie dwa lata. — Aż jęknęła, gdy wskazał na regał obok biurka. Jego półki aż uginały się pod ciężarem zwojów pergaminu.
            — P-proszę? — wyjąkała.
            Zacisnął zęby, od razu tracąc resztki nadziei, że będzie mógł choć odrobinę odpocząć po męczącym dniu. Najchętniej wyrzuciłby stojącą przed nim Pannę Wiem-To-Wszystko za drzwi, ale byłoby to bardzo niepedagogiczne. Poza tym… Wstydem byłoby również przegrać zakład z Minerwą, gdy nie minął nawet tydzień od jego zawarcia.
            — Czy ja zawsze muszę się powtarzać?! W wersji dla idiotów: Tutaj. Leżą. Eseje. To takie prace pisemne, gdyby pani miała wątpliwości. Widzi pani te zwoje? Doskonale. Mogę pogratulować spostrzegawczości. Proszę je posegregować według roczników i domów. Każdy dom do osobnego kartonu, a w nim odpowiednie segregatory. Czy poprzez tę szopę coś dotarło, czy mam napisać ci to na kartce?
            Pokręciła głową, zagryzając wargi.
            — Rozumiem, proszę pana. Już zaczynam.
            — Jeszcze jedno: minus dziesięć punktów dla Gryffindoru. Odnoszę wrażenie, że znowu wychodzi na zero, panno Granger. — Uśmiechnął się z satysfakcją, po czym usiadł za biurkiem i zajął się książką.


[1] Akapit napisany w oparciu o cytat z rozdziału piątego „Ulica Pokątna” „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”.