sobota, 8 listopada 2014

Rozdział XVI


Najpierw wypadałoby przeprosić, czyż nie? Nie da się ukryć, że trochę zaniedbałam bloga i mimo tego, że mam na to usprawiedliwienie, jest mi z tego powodu przykro. :/ Nie mniej jednak wielkimi krokami zbliżają się święta, a więc wolne - postaram się z tej okazji naskrobać parę rozdziałów. :) To naprawdę koszmar, gdy Wena jest, a czasu brak. 
Ten rozdział dedykuję mojej kochanej Kamili, która ostatnio obchodziła urodziny. Wszystkiego najlepszego, kochana!

PS: Co powiecie o moim Snape'ie? 

~*~*~


            Usłyszawszy to pytanie, Selene otworzyła szeroko usta i zamrugała szybko powiekami, przywodząc Snape’owi na myśl blond ropuchę. Już miał jej to powiedzieć, ale kobieta opanowała się, a na jej twarz powrócił uśmiech, który wydawał się przyklejony do niej na stałe – w tej kwestii (nie wspominając o wcześniejszej minie) naprawdę przypominała Umbridge.
            — Owszem, Ernie, chociaż zapewne wiecie doskonale, że tak naprawdę nie istnieje coś takiego jak podział na czarną i białą magię. Jest po prostu magia, a od nas zależy, w jakim celu użyjemy danego zaklęcia.  Nigdy o tym nie zapominajcie. — Niechętnie był pełen podziwu, że tak zgrabnie wybrnęła z tej sytuacji. A tylko „przypadkiem” wyrażony przez nią pogląd wydał się Mistrzowi Eliksirów niezwykle znajomy. — Widzisz, niektóre klątwy dobrze znać, by wiedzieć, czego się spodziewać. Dobrze też wiedzieć, jak wyglądają ich skutki z autopsji, że się tak wyrażę, choć może w niektórych przypadkach jest to mało trafne określenie. Ale nie musicie się martwić, że jakieś urazy zostaną wam na dłużej – wraz z profesorem osobiście zajmiemy się wszystkimi, które przydarzą się wam w trakcie pojedynków i ćwiczeń… — Zerknęła na niego z przekonaniem.
            — Profesor Delacour ma rację — stwierdził beznamiętnie, choć gniew i obrzydzenie płonące w jego oczach skutecznie przeczyły na pozór łagodnym słowom. — Musicie wiedzieć, przed czym należy się bronić.
            — Ale… profesorze… Przecież wojna się skończyła… Sam-Wiesz-Kto nie żyje, prawda? Przecież Harry go pokonał! — odezwał się nagle Colin Creevey.
            — Może i wojna się skończyła, ale nie można spocząć na laurach. Na świecie roi się od czarnoksiężników, a nadzieja, że i tym razem Potter będzie po prostu miał szczęście, jest idiotyzmem. — Obnażył zęby w niemal zwierzęcym grymasie. — Minus pięć punktów od Gryffindoru za wszczynanie niepotrzebnych dyskusji, Creevey. Nie mam zamiaru dyskutować z wami o waszych durnych, nawiasem mówiąc, opiniach i ułudach, w których żyjecie. A teraz, jeśli już nikt nie ma kretyńskich uwag, możemy w końcu zaczynać? Profesor Delacour? — odezwał się formalnie, mając nadzieję, że to zamknie usta stadu baranów, które miał nieprzyjemność uczyć.
            — Ależ oczywiście. Moi drodzy, odsuńcie się od podestu i osłońcie tarczami. Wolałabym, by żadne z zaklęć, które teraz wam zaprezentujemy, w was nie trafiło. Mimo to będziemy się hamować, prawda, Severusie?
            W odpowiedzi kiwnął głową, mając pełną świadomość, że nikt z obecnych nie byłby dla niego przeciwnikiem. Ewentualnie, gdyby połączyli siły… Wiedział, że tak naprawdę walka trwałaby trochę dłużej niż kilka sekund tylko wtedy, gdy naprzeciwko stałaby Panna Wiem-To-Wszystko lub właśnie Selene. Nie lubił żadnej z nich, lecz obie poniekąd doceniał. A przynajmniej wiedział, że wbrew pozorom taka Granger nie przeżyła wojny dlatego, że udusiła kogoś tymi swoimi krzaczastymi kudłami, o nie. W  końcu nie na darmo była nazywana najmądrzejszą od czasów Roweny Ravenclaw.
            — Severusie? — Kobieta przed nim zwróciła na siebie jego uwagę.
            Zmrużył oczy i lekko skinął głową w jej stronę, co w zamierzeniu było parodią ukłonu obowiązkowego podczas oficjalnych pojedynków. W prawdziwej walce tylko idiota przejmowałby się tymi konwenansami, a on w ciągu lat nabrał przekonania, że na dobrą sprawę nawet nie warto o nich pamiętać – zawsze zastanawiał się, po co okazywać szacunek komuś, kogo miało się zamiar za chwilę zabić.
            — I niech wygra lepszy!
            Po tym okrzyku Selene wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w Snape’a, co zdawało się nie robić na nim najmniejszego wrażenia. Stał prosto, z rękoma luźno spuszczonymi wzdłuż ciała, i tylko napięta twarz zdradzała, że nie był w trakcie, powiedzmy, przyjacielskiej pogawędki, a najprawdziwszego pojedynku. Oczy błyskały mu dziko, nie wróżąc dobrze dla profesor Delacour. Nie ruszył się nawet wtedy, gdy w jego kierunku pomknął pierwszy płomień, trzeszczący groźnie w powietrzu. Jednak nim dotknął choćby skraju szaty Snape’a, ten wykonał szybki gest lewa dłonią i wiązka zmieniła kierunek, uderzając w ziemię tuż u stóp Harry’ego. Wypaliła tam ziejącą dziurę, a samego chłopca zmusiła do odskoczenia, co Snape skwitował tylko ironicznym uśmiechem.
            Podczas gdy Harry zbierał swoją dumę z podłogi, Snape już zaczął atakować, poruszając się tak szybko, że trudno było zarejestrować ruch. Wszyscy wiedzieli, że co jakiś czas używał magii werbalnej jedynie ze względu na pokaz, lecz nawet wtedy nic im to nie dawało, bo nie kojarzyli żadnego z zaklęć. Nawet najtrudniejsze inkantacje nie zajmowały Snape’owi dłużej niż ułamek sekundy.
            — Jak on to robi? — wyszeptał Ron, kiedy Mistrz Eliksirem niecierpliwym ruchem dłoni sprawił, że Selene odleciała kilka metrów dalej, jakby popchnięta jakąś niewidzialną siłą.
            — Magia bezróżdżkowa. Czytałam o niej… Podobno bardzo niewielu czarodziejów potrafi się nią posługiwać, a nawet jeśli, to jest w stanie rzucać tylko bardzo proste zaklęcia. Ale nie dziwi mnie to, że profesor Snape ją zna; jedyne, czego nie umiem zrozumieć, to to, jak udało mu się opanować ją w takim stopniu?!
            — To niesamowite.
            Zarówno Ron, jak i Harry byli pod wrażeniem umiejętności obojga nauczycieli, pomimo że ten ostatni wściekał się na Snape’a za to, że z upodobaniem kierował w jego stronę niektóre odbite klątwy.
            — Masz rację. Sama chciałabym się tego kiedyś nauczyć, ale to bardzo trudne, już nie wspominając o tym, że wymaga ogromnej mocy… — rzekła z namysłem. — Zresztą jak pomyślę, że oboje się hamują, zaczynam się bać, jak by to wyglądało podczas prawdziwej walki. Pamiętacie, co profesor Snape robił z Lockhartem? Tamto w porównaniu z tym… Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
            — Daj spokój, Hermiono. On się tylko popisuje — oznajmił z całym przekonaniem Harry, rzucając mordercze spojrzenie w stronę Snape’a.
            — Po co miałby to robić?
            — A skąd to ja mam wiedzieć? Pewnie ma jakąś potrzebę, żeby wszyscy uważali, że jest wspaniały. Nie mam pojęcia, na szczęście nie siedzę w jego głowie… Ech, ble! Umysł tego starego Nietoperza.
            — Wiesz, to wyjaśnia, dlaczego zawsze jest nie w humorze.
            — Co? Czemu?
            — Gdybym ja musiał całymi dniami przebywać w jego towarzystwie, też bym nie wytrzymał. Chociaż myślę, że po prostu zabiłbym… Jego lub siebie. Żadna różnica — rzekł Ron.
            Roześmiali się na cały głos wraz z kilkorgiem Gryfonów i Puchonów, którzy ich otaczali; trudno się było temu dziwić, gdyż Snape jako nauczyciel z całą pewnością nie cieszył się sympatią. Szybko jednak tego pożałowali, bo w ich stronę pomknęło zaklęcie – i to bynajmniej nie to odbite – zwalając ich z nóg. Upadli na podłogę z przekleństwami na ustach. Hermiona skwitowała uśmiechem ich żałosne próby podniesienia się; Snape mógł być Snape’em, lecz pozostawał przy tym nauczycielem i należał mu się z tego powodu szacunek. Jakiś, bo jakiś, ale jednak… Umknęło jednak jej uwadze, że w końcu sama parę razy nie miała skrupułów przed tym, by mu odpyskować. Nadal z uniesionymi kącikami ust podała rękę najpierw Ronowi i Harry’emu, po czym, gdy tamci już stali o własnych siłach, wyciągnęła dłoń w stronę pozostałych. Ci jednak tylko unieśli brwi – nadal nie wybaczyli jej tego, że na dobrą sprawę Gryffindor od początku roku nie zyskał więcej niż pięć punktów; żeby już nie mówić o utrzymaniu ich dłużej niż do jej spotkania z Mistrzem Eliksirów.
            Podczas gdy oni podnosili się z podłogi, Snape już trzymał różdżkę na gardle swojej przeciwniczki. Wyraz jego twarzy był tak… groźny, że Hermiona zaczęła się zastanawiać, czy gdyby to była inna sytuacja, profesor z przyjemnością wypowiedziałby słowa morderczego zaklęcia. Nie wiedziała tylko, że sam Snape miał bardzo podobne myśli do niej –  z tym, że on dziękował Merlinowi za to, że szczycił się żelazną samokontrolą. W innym przypadku niewykluczone, że urocza wila leżałaby bez życia u jego stóp.
            — Koniec pokazu — warknął, odsuwając się od Selene. — Zaczynamy. Kto mi wymieni zasady pojedynku czarodziejów? Weasley!
            Ron spojrzał na niego ze zdziwieniem.
            — Ja… Eee — zająknął się.
            — Tak, do ciebie mówię, kretynie. — Snape przewrócił oczami na głupotę jednej trzeciej Złotego Tria.
W odpowiedzi na jego uwagę, skądinąd rozległy się tłumione chichoty, które spowodowały, że twarz Rona przybrała niezdrowy odcień czerwieni.
— Najpierw… Eee… Powinno się ukłonić?
— Ty się mnie pytasz? Weasley, wydawało mi się, że to ja zadaję pytania, a ty masz na nie odpowiadać. Dociera to do twojej pustej mózgownicy?
Ron zaczerwienił się na te słowa jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe. Teraz wyglądał trochę jak po porządnej dawce Eliksiru Pieprzowego, przez co uczniowie zaczęli się zastanawiać, czy przepadkiem z jego uszu nie wydobędzie się para, jak to zawsze miało miejsce po spożyciu tegoż medykamentu. Chłopak wyraźnie zbierał się w sobie, by po chwili głośno przełknąć ślinę i powiedzieć szybko:
— Więc na początku musimy się ukłonić. Potem pokazujemy przeciwnikowi różdżkę i odchodzimy na swoją pozycję, najlepiej około dziesięć kroków dalej. Na znak rozpoczynamy pojedynek.
            Hermiona pokazała mu uniesiony kciuk w górę i uśmiechnęła się. Jego odpowiedź była poprawna i Snape nie powinien aż tak bardzo się jej czepiać. Widziała zmarszczone brwi nauczyciela, co znaczyło, że Ron miał rację.
            — Dobrze — odezwał się w końcu. — Nie obędzie się jednak bez przećwiczenia tego, o czym mówił Weasley. Teoretycznie nikt nie powinien mieć problemu z wykonaniem tak prozaicznych czynności, ale w ciągu ostatnich lat wystarczająco dużo razy dowiedliście już, że pozostaje to poza waszymi możliwościami i zdolnościami percepcji. Dobierzcie się w pary… Mieszane. Pomiędzy domami — dodał, widząc, że uczniowie już automatycznie ruszają w stronę swoich przyjaciół. — Po ustawieniu się w parach rzucicie zaklęcie rozbrajające, które już doskonale powinniście znać. Do roboty!
            Jak się okazało, nie mylił się, bo wyszło to faktycznie beznadziejnie. Dopiero po dwóch godzinach bezustannych ukłonów, odchodzenia od siebie i słuchania głosów wykrzykujących głośno „Expeliarmus!” Snape uznał, że „może być” i pozwolił im iść do swoich dormitoriów. Przez cały ten czas Selene nie odezwała się ani razu, najpierw stojąc pod ścianą i słuchając przemowy Snape’a, potem zaś krążyła z nim pomiędzy parami, poprawiając niektórych i dając wskazówki. Niczego nie ułatwiało to, że nikt nie miał możliwości pracować z tym, z kim chciał… Najbardziej poszkodowana była Hermiona, której przypadła w udziale Pansy Parkinson, a która przez większość czasu tylko stała, wpatrując się w Gryfonkę z tępym, choć mało przyjaznym wyrazem twarzy.
            — To było okropne! — wykrzyknął Ron, padając bez sił na kanapę w Pokoju Wspólnym Gryfonów. — Założę się, że on to zrobił specjalnie! Selene pewnie nie chciała, by jej pomagał, ale on musiał się wprosić, żeby nam uprzykrzyć życie.
            — Ronaldzie, czy ty się słyszysz? — Hermiona tylko uniosła brwi.
            Machnął ręką, zbywając ją.
            — I jeszcze kazał mi być w parze z Nottem — stwierdził z wyrzutem, ostentacyjnie się wzdrygając. — Koszmar, mówię wam!
            — Wiesz, Hermionie trafiła się Parkinson, a mnie Malfoy. Uwierz mi, nie ty jeden byłeś poszkodowany. Albo Neville… Przecież on musiał męczyć się z Bulstroode.
            — Racja. Każdy z nas dostał beznadziejny przydział, ale zgodzicie się chyba, że Snape zrobił to specjalnie?
            — No tak.
            — Poza tym nie rozumiem, dlaczego kazał nam ćwiczyć chodzenie z różdżką. Nie dość, że nie miało to żadnego sensu, to jeszcze tylko straciliśmy czas, który mogliśmy poświęcić choćby na napisanie eseju, który nam ten dupek wczoraj zadał!
            — Nie wierzę, Ron! — roześmiała się Hermiona. — Czyżbyś nagle zainteresował się pracami domowymi?
            Tylko na nią spojrzał, po czym usiadł na fotelu naprzeciwko niej. Spojrzał na nią sugestywnie, przekrzywiając głowę. Widząc to, Harry taktownie się wycofał; coś, czego się nauczył, kiedy w poprzednim roku szukali horkruksów, to było wyczucie chwili, kiedy należy zostawić kogoś samego. Najbardziej trafiło to do niego wtedy, gdy chciał pobyć z Ginny sam na sam, a utrudniała mu to obecność osób trzecich. Chociaż musiał przyznać, że ostatnimi czasy stracił na to ochotę.
            — Emm… Ja jeszcze muszę coś zrobić! Dobranoc! — wykrzyknął, będąc już prawie na schodach do dormitorium chłopców.
            — Od kiedy Harry jest taki domyślny? — zapytał Ron, przysuwając się do Hermiony i gładząc ją po dłoni.
            Nim Hermiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, on już wciągnął ją na swoje kolana. Ująwszy jej twarz w dłonie, zbliżył się, chcąc ją pocałować. Dziewczyna jednak nie zareagowała tak, jakby chciał – położyła ręce na jego piersi, po czym delikatnie, acz stanowczo odsunęła go od siebie.
            — Ron, nie możemy…
            — Dlaczego?
            — Tu są ludzie! — Jednak, gdy się rozejrzała, okazało się, że prócz nich w pokoju nie było nikogo.
            — Nikogo nie ma — potwierdził chłopak i pocałował ją, zanim zdążyła ponownie zaprotestować.
            Po chwili wahania dziewczyna oddała pocałunek, lecz nie zrobiła tego z entuzjazmem. Niestety, jej narzeczony nie opanował ani subtelnej sztuki uwodzenia, o całowaniu nawet nie wspominając. Kiedy on myślał, że jest namiętny, ona czuła się, jakby pies lizał ją po twarzy. Nic nie mówiła, nie chcąc sprawić mu przykrości, lecz nieraz już zastanawiała się, jak będzie wyglądała ta sfera ich małżeńskiego życia. Kocham go! Pomyślała jednak, w końcu rozchylając lekko usta, by wpuścić jego język do środka. Kocham, a to nie jest przeszkoda… A nawet jeśli, jakoś sobie poradzimy. Pomimo tego, że miała na to wielką ochotę, nie odsunęła się nawet wtedy, gdy dłonie Rona zawędrowały nieco niżej i wsunęły się pod jej koszulkę.
            Właśnie w tej pozycji zastał ich Harry, który wyjrzał zza rogu, chcąc wziąć do pokoju plecak, który zostawił na stole. W sumie nie powinien być zdziwiony, jednak coś lekko zakuło go w sercu, kiedy ujrzał parę w czułym uścisku, przytulającą się i całującą w ciepłym blasku ognia płonącego w kominku. Wybraniec porzucił więc powód, który skłonił go do przyjścia tutaj i wrócił na górę. Uśmiechał się lekko, lecz w jego zielonych oczach czaił się smutek.